Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

na uzupełnienie mojego słownika języka marathi. Miałem w nim już jakieś sześćset słów używanych codziennie. Kiedy mieszkańcy wioski uczyli mnie słów i wyrażeń, zapisywałem je na skrawkach papieru, a dopiero potem przepisywałem do grubego dziennika z myślą o przyszłości. Ostatnie zdobycze leżały na małym stoliku i właśnie zacząłem je wpisywać, kiedy drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju wtoczył się Prabaker. Bez słowa przeszedł koło mnie i padł na łóżko. Od chwili gdy zostawiłem go u drzwi prostytutki, minęło z dziewięć minut.

      – O, Lin! – wyjęczał radośnie, uśmiechając się w stronę sufitu. – Wiedziałem! Wiedziałem, że to kobieta w pełni doświadczalna.

      Zagapiłem się na niego w zdumieniu.

      – O tak! – zawołał, usiadł i spuścił krótkie nogi z łóżka. – Dała mi równowartość wielkich pieniędzy. A ja dałem jej bardzo, bardzo dobry seks także. A teraz! Wyjdźmy! Będziemy jeść pożywienia, pić i bawić się!

      – Jeśli masz siłę – wymamrotałem.

      – O, tu nie trzeba siły, baba. Zabiorę cię w tak doskonałe miejsce, że bardzo często można w nim nawet siedzieć, jak się pije.

      I rzeczywiście, dotrzymał słowa. Zaprowadził mnie do rudery oddalonej o godzinę drogi od ostatniego przystanku autobusowego na peryferiach. Wcisnęliśmy się pomiędzy brudnych pijaków okupujących wąską kamienną ławę przy barze. Był to nielegalny bar, w którym można było kupić stuprocentowy spirytus za połowę oficjalnej ceny.

      Mężczyźni, do których się dosiedliśmy, byli robotnikami, rolnikami i klasycznymi przedstawicielami półświatka. Wszyscy siedzieli ponurzy i nieprzystępni. Odzywali się rzadko, jeśli w ogóle. Pili paskudny samogon, krzywiąc się okropnie i kwitując każdą szklaneczkę koncertem stęknięć, charknięć i jęków. Prabaker i ja wychyliliśmy nasz alkohol jednym łykiem, jedną ręką zatykając nos, drugą wlewając w siebie zabójczy, cuchnący chemikaliami płyn. Siłą woli zdołaliśmy go utrzymać w żołądkach. A kiedy doszliśmy do siebie, nie bez ociągania zamówiliśmy następną kolejkę.

      Miejsce było ponure i pozbawione radości. Na każdej twarzy malował się wysiłek. Niektórzy uznali, że mają dość, i odsunęli się na bok. Inni mieli chwile słabości, lecz brnęli dalej, zachęcani przez towarzyszy niedoli. Prabaker zawahał się trochę przy piątej szklaneczce wybuchowej mieszanki. Wydawało mi się, że za chwilę się podda, ale w końcu nabrał powietrza w płuca i dobrnął do końca. Wówczas jakiś mężczyzna odstawił szklankę, wstał i ruszył na środek małej obskurnej salki. Zaczął śpiewać, chrapliwie i fałszywie, a ponieważ każdy z nas zaczął go oklaskiwać z całego serca i namiętnie, zrozumieliśmy, że jesteśmy pijani.

      Śpiewaliśmy kolejno. Po chwytającej za serce wersji hymnu narodowego przyszła pora na pieśni religijne. Miłosne serenady w hindi rozbrzmiewały obok łamiących serce gazali. Dwóch barczystych kelnerów rozpoznało nowe stadium upojenia alkoholowego i na jakiś czas zostawili tace i szklanki. Zajęli miejsca na wysokich stołkach po obu stronach drzwi wejściowych. Uśmiechali się szeroko, kiwali i kołysali głowami, a w potężnych łapskach trzymali drewniane pałki. Po każdej piosence biliśmy brawo i wznosiliśmy radosne okrzyki. Kiedy nadeszła moja kolej, zaśpiewałem – nie wiem dlaczego – starą piosenkę Kinksów, You Really Got Me.

      Dziewczyno, jak ty mnie ruszasz,

      Tak na mnie działasz, że nie mogę spać…

      Byłem tak pijany, że dałem znak Prabakerowi, a on był na tyle pijany, że nauczył się refrenu.

      O tak, to ty jesteś ta jedyna!

      I tak bardzo, bardzo, bardzo na mnie działasz!

      Na ciemnej, opustoszałej drodze, prowadzącej z powrotem do miasta, nadal śpiewaliśmy. Śpiewaliśmy, gdy jakaś biała limuzyna z wolna minęła nas i zawróciła. I nadal śpiewaliśmy, kiedy samochód znowu koło nas przejechał i ponownie skręcił, blokując nam drogę. Wysiadło z niego czterech mężczyzn, jeden został za kierownicą. Najwyższy chwycił mnie za koszulę i warknął rozkaz w marathi.

      – Co jest? – wymamrotałem w tym samym języku.

      Drugi zbliżył się z boku i uderzył mnie, tak że głowa ostro odskoczyła mi do tyłu. Dwa kolejne ciosy zmiażdżyły mi wargi i nos. Potoczyłem się do tyłu, poczułem, że noga się pode mną ugina. Upadając, widziałem, jak Prabaker w mojej obronie rzuca się z rozpostartymi ramionami na całą czwórkę napastników. Wstałem i oprzytomniałem na tyle, że stałem się zdolny do ataku. Lewy sierpowy i cios łokciem z góry, najlepsze zagrywki podczas ulicznych walk, były celne i bolesne. Prabaker upadł, natychmiast się podniósł i zaliczył nokautujący cios. Usiłowałem trzymać się blisko niego, broniąc go nogami, ale potknąłem się i ciężko runąłem na ziemię. Posypały się na mnie kopniaki i ciosy; skuliłem się, a w głowie szeptał mi cichy głosik: „Wiedziałem… wiedziałem…”.

      Mężczyźni przytrzymali mnie, a jeden przeszukał mi kieszenie. Pijany, pobity, ledwie rozumiałem, co znaczą te ciemne, majaczące nade mną cienie. Potem usłyszałem inny głos, głos Prabakera, i zrozumiałem niektóre słowa. Ganił mężczyzn za to, że hańbią swój kraj i naród, bijąc i okradając cudzoziemca, gościa, który nic im nie zrobił. Była to szalona przemowa, w której nazywał ich tchórzami i w jednym zdaniu wymieniał Mahatmę Gandhiego, Buddę, Krisznę, matkę Teresę i gwiazdora Bollywood Amitabha Bachchana. Przemowa odniosła skutek. Przywódca grupy przykucnął obok mnie. Mimo alkoholowego zamroczenia starałem się znowu wstać i walczyć, ale pozostali chwycili mnie i przygwoździli do ziemi. Wiedziałem… wiedziałem…

      Przywódca zajrzał mi w oczy. Twarz miał brutalną, beznamiętną, bardzo podobną do mojej. Rozchylił moją podartą koszulę i schował coś pod jej połę. Był to mój paszport i zegarek.

      Wstali, rzucili Prabakerowi ostatnie spojrzenie, nie wiadomo dlaczego pełne nienawiści, i wsiedli do samochodu. Trzasnęły drzwi i samochód ruszył z piskiem, pryskając spod kół piaskiem i kamykami.

      Rozpacz Prabakera – kiedy już się upewnił, że nie odniosłem poważnych obrażeń i przez jakiś czas polamentował – nie miała granic. Oskarżał siebie – głośno i wiele razy – za zaprowadzenie mnie do baru na odludziu i dopuszczenie do takiego pijaństwa. Z absolutnym przekonaniem oznajmił, że zdjąłby mi z ciała siniaki, gdyby to było możliwe. Jego tytuł najlepszego bombajskiego przewodnika to już pieśń przeszłości. A jego namiętna, bezwarunkowa miłość do kraju, Bharat Matadżi, Matki Indii, odniosła cios bardziej dotkliwy, niż można by znieść.

      – Można zrobić tylko jedną dobrą rzecz – zakończył, gdy w wielkiej, wykładanej białymi kafelkami łazience naszego hotelu myłem twarz w miednicy. – Kiedy wrócimy do Bombaju, musisz wysłać telegram do rodziny i przyjaciół, żeby przysłali ci większe pieniądze. I musisz pójść do ambasady Nowej Zelandii i złożyć poskarżenie.

      Wytarłem twarz i pochylony nad miednicą obejrzałem się w lustrze. Nie było źle. Pod okiem robił mi się siniak, nos miałem spuchnięty, ale nie złamany, wargi popękane i obrzmiałe, a także parę draśnięć na policzkach i szczęce po kopniakach. Mogło być o wiele gorzej i miałem tego świadomość. Wychowałem się w złej dzielnicy, gdzie gangi uliczne walczyły ze sobą i były bezlitosne wobec samotników, którzy nie zgodzili się przyłączyć do żadnego – tak jak ja. A potem było więzienie. Nikt nigdy nie skatował mnie tak okrutnie jak ci ludzie w mundurach, którzy dostają pieniądze za utrzymywanie spokoju – strażnicy więzienni. To właśnie mówił głos, mój głos… wiedziałem… Chodziło o to wspomnienie: trzej lub czterej funkcjonariusze trzymają mnie,