Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

o krok od ataku, kiedy spostrzegli, że przybysze są ich sprzymierzeńcami. To Prabaker zebrał w slumsach sześciu przyjaciół i kuzynów i wyruszył na pomoc rodzinie, gdy po tygodniu dotarła do niego wieść o wojnie z dakoitami. Miał wtedy zaledwie piętnaście lat, a najstarszy z jego przyjaciół – osiemnaście, ale byli zaprawieni w walkach w najgorszych dzielnicach Bombaju. Jeden, Raju, wysoki chłopiec o pięknej twarzy i bujnej fryzurze bombajskiego gwiazdora filmowego, miał pistolet. Pokazał go mieszkańcom wioski, czym bardzo podniósł ich na duchu.

      Dakoici, butni i dzicy, wpadli do wioski na godzinę przed zachodem słońca. Ich dowódca jeszcze nie skończył mrożącego krew w żyłach przemówienia, kiedy Raju wyszedł z kryjówki i ruszył na bandytów, strzelając raz na trzy kroki. Zza barykad posypały się siekiery, sierpy, noże, kije i kamienie, rzucane z zabójczą celnością przez zdesperowanych chłopów. Raju nie zwolnił kroku, a ostatnim pociskiem trafił z bliska w pierś przywódcy dakoitów. Mieszkańcy wioski mówili, że bandyta wyzionął ducha, zanim upadł na ziemię.

      Reszta dakoitów pierzchła i nigdy więcej o nich nie słyszano. Ciało przywódcy zaniesiono na posterunek policji okręgu Jamner. Wszyscy mieszkańcy wioski powtórzyli tę samą wersję wydarzeń: stawili opór dakoitom i w chaosie walki jeden z bandytów zastrzelił własnego kompana. Nikt nie wymienił imienia Raju. Po uczcie trwającej dwa dni młodzieńcy wrócili z Prabakerem do miasta. Dzielny, dziki Raju zginął w barowej bójce rok później. Dwaj inni chłopcy ponieśli śmierć w podobnej sytuacji. Jeszcze inny trafił z dużym wyrokiem do więzienia za zbrodnię w afekcie – chodziło o miłość do pewnej aktorki i nienawiść do rywala.

      Kiedy uczyłem się języka marathi, ludzie z wioski wiele razy opowiedzieli mi o tej wielkiej bitwie. Zabierali mnie w historyczne miejsca, gdzie doszło do starcia. Odgrywali to wydarzenie jeszcze raz, a młodsi mężczyźni często rywalizowali ze sobą o zaszczyt odegrania roli Raju. Nie mniej ważne w opowiadaniu historii były dzieje młodzieńców, którzy walczyli u ich boku. Los każdego – o którym dowiedzieli się od Prabakera podczas jego wizyt w wiosce – relacjonowano niczym wątki wielkiej sagi. A z wszystkich opowieści i rozmów przezierało wyjątkowe uczucie i duma z Rukhmabaj Kharre. Kochali ją i podziwiali za to, że przemawiając na pogrzebie – było to jej pierwsze i ostatnie publiczne wystąpienie – popchnęła ich do działania. Doceniali jej odwagę i szanowali siłę woli. A nade wszystko cieszyli się, że do nich wróciła – dzięki walce z dakoitami wyrwała się z żalu i rozpaczy i znów stała się mocną, zmyślną, roześmianą kobietą, którą zawsze była. W tej biednej, prostej wiosce nikt nie wątpił ani nie zapominał, że największe bogactwa osady tkwią w ludziach.

      I wszystko to można było zobaczyć na ślicznej twarzy Rukhmabaj. Zmarszczki na kościach policzkowych były jak tamy zatrzymujące łzy w oczach. Niewypowiedziane pytania bez odpowiedzi rozchylały jej pełne, czerwone usta, kiedy była sama lub pochłaniała ją praca. Determinacja wyrzeźbiła jej wyzywającą, rozdzieloną dołkiem brodę. A jej czoło zawsze było lekko zmarszczone na środku, między brwiami, jakby w tych miękkich fałdach skóry przetrzymywała pełne żałości zrozumienie, że nie ma szczęścia bez rozpaczy, nie ma bogactwa bez ceny, nie ma życia bez nadchodzącej wcześniej czy później pełnej dawki smutku i śmierci.

      Mój związek z Rukhmabaj ustalił się tego pierwszego ranka. Na łóżku przed domem Kishana spało mi się dobrze – prawdę mówiąc, tak dobrze, że nadal głośno chrapałem, gdy Rukhmabaj tuż po świcie wypędzała mleczne bawolice na pastwisko. Jedna z nich, zaintrygowana dziwnym pomrukiem, postanowiła zbadać sytuację. Obudziłem się z przerażeniem, czując dławiącą wilgoć. Otworzyłem oczy i ujrzałem ogromny, różowy język gigantycznego czarnego bawołu, który znów zamierzał oblizać moją twarz. Wrzasnąłem ze strachu i zaskoczenia, spadłem z łóżka i uciekłem na czworakach.

      Rukhmabaj śmiała się ze mnie, ale to był dobry śmiech – szczery, życzliwy, bez odrobiny złośliwości. Kiedy się pochyliła, żeby pomóc mi wstać, przyjąłem jej rękę i roześmiałem się razem z nią.

      – Gaee! – powiedziała, wskazując bawolicę i ustanawiając podstawową zasadę, że skoro mamy się porozumiewać słowami, to ja nauczę się obcego języka. „Bawół”.

      Wzięła szklankę i przykucnęła przy wymionach ogromnej czarnej bestii o krętych rogach. Patrzyłem, jak mleko strzyka precyzyjnie do szklanki. Rukhmabaj napełniła ją z wprawą i podała mi, wytarłszy krawędź rąbkiem czerwonego bawełnianego szala.

      Jestem z miasta. Urodziłem się i wychowałem w dość dużym mieście, liczącym trzy miliony mieszkańców. Wytrzymałem tak długo jako zbieg, ponieważ kocham wielkie miasta i czuję się w nich zupełnie bezpiecznie i swobodnie. Kiedy trzymałem tę szklankę świeżo udojonego mleka, obudziły się we mnie wszystkie podejrzenia i lęki człowieka z miasta. Mleko było ciepłe. Pachniało krową. Wydawało mi się, że w szklance coś pływa. Zawahałem się. Miałem wrażenie, że Ludwik Pasteur zagląda mi przez ramię do szklanki. Słyszałem jego głos: „Na pańskim miejscu najpierw przegotowałbym to mleko, monsieur…”.

      Przełknąłem uprzedzenia, strach i mleko jednocześnie, starając się pić jak najszybciej. Nie smakowało tak źle, jak się spodziewałem – było kremowe i tłuste, z nutką suchych traw w ostatnich akordach. Rukhmabaj wyrwała mi szklankę z ręki i znowu przykucnęła przy bawolicy, ale moje gwałtowne, błagalne protesty przekonały ją, że jedna porcja zupełnie mi wystarczy.

      Kiedy Prabaker i ja umyliśmy już twarze i zęby, Rukhmabaj stała nad nami, podczas gdy jedliśmy solidne śniadanie złożone z roti i czaju. Roti, przaśne podpłomyki, są przygotowywane na każdy posiłek i smażone w lekko natłuszczonym woku. Gorący, przypominający naleśnik chleb napełnia się odrobiną ghi, czyli klarowanego masła, i łyżką cukru. Następnie zwija się go w rolkę tak grubą, że ledwie mieści się w pięści, i je się z kubkiem gorącej, słodkiej, zabielonej mlekiem herbaty.

      Rukhmabaj śledziła wzrokiem każdy nasz kęs i ruch szczęk i kłuła nas palcem albo dawała klapsa po głowie lub w ramię, kiedy któryś z nas zdradził choćby zamiar zaczerpnięcia oddechu podczas posiłku. Uwięzieni, przeżuwając niezaprzeczalnie pyszne jedzenie, rzucaliśmy ukradkowe spojrzenia na młode kobiety przy woku w nadziei, że każde roti – po trzecim lub czwartym, które pożarliśmy – będzie już tym ostatnim.

      I tak, przez wiele tygodni, każdy dzień w wiosce rozpoczynał się szklanką bawolego mleka, potem była kąpiel i w końcu długie śniadanie złożone z czaju i roti. Przez większość poranków pracowałem z mężczyznami na polu przy kukurydzy, pszenicy, roślinach strączkowych i bawełnie. Dzień pracy dzielił się na dwa mniej więcej trzygodzinne etapy, z przerwą na obiad i sjestą w środku dnia. Dzieci i młode kobiety przynosiły nam obiad w niezliczonych naczyniach z nierdzewnej stali. Posiłek składał się na ogół z obowiązkowych roti, pikantnego dhalu z soczewicy, mango na ostro i surowej cebuli z sokiem z limonki. Po grupowym spożyciu posiłku mężczyźni szukali spokojnych, cienistych miejsc do godzinnej drzemki. Potem, najedzeni i wypoczęci, zabierali się do pracy z wielką energią i entuzjazmem, dopóki najważniejszy gospodarz w grupie nie ogłosił końca pracy. Wówczas zbierali się na głównej drodze i wracali między polami, które sami zasiewali i uprawiali, często śmiejąc się i żartując przez całą drogę powrotną.

      W samej wiosce mężczyźni nie mieli wiele roboty. Gotowanie, sprzątanie, mycie i cała domowa robota należała do kobiet – na ogół młodszych, nad którymi czuwały starsze. Przeważnie pracowały cztery godziny dziennie. Wiele wolnego czasu spędzały, bawiąc się z dziećmi. Mężczyźni pracowali sześć godzin dziennie w przeciętnym czterodniowym tygodniu pracy. W porze siewów i zbiorów pracy było więcej, ale na ogół mieszkańcy maharackiej wioski pracowali krócej niż ludzie z miasta.

      Nie