Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

Nie miałem nikogo. Żadnej pomocy. Żadnych pieniędzy. Złodzieje zabrali mi wszystko do ostatniego centa, cały mój majątek. Dostrzegłem ironię tej sytuacji. Zbiegły złodziej okradziony z całego dobytku. Co powiedziała Karla, zanim wyruszyłem w podróż? Nie pij alkoholu…

      – W Nowej Zelandii nie ma pieniędzy – powiedziałem, gdy wracaliśmy do pokoju. – Nie ma rodziny, która mi pomoże, ani przyjaciół. Nie ma pomocy w ambasadzie.

      – Nie ma pieniędzy?

      – Nie.

      – I nie możesz ich zdobyć? Z innego miejsca?

      – Nie – odpowiedziałem, pakując swój skromny dobytek do plecaka.

      – To bardzo poważny kłopot, jeśli mogę to powiedzieć wprost w twoją posiniaczonej twarzy.

      – Wiem. Myślisz, że mógłbym sprzedać zegarek kierownikowi hotelu?

      – Tak, Lin. Myślę o tym na pewno. To bardzo ładny zegarek. Ale on nam nie da ogromnie uczciwej ceny. W takich sprawach indyjski biznesmen chowa religię do kieszeni i tylko bardzo mocno cię wykorzystuje.

      – Trudno – powiedziałem, zatrzaskując zapięcia plecaka. – Byle tylko wystarczyło na hotel i ten nocny pociąg do Bombaju, o którym mówiłeś. No już, pakuj się i spadamy.

      – To bardzo, bardzo, bardzo poważny kłopot – mówił Prabaker, gdy po raz ostatni zamknęliśmy drzwi pokoju i ruszyliśmy korytarzem. – Bez pieniędzy w Indiach nic wesołego, mówię ci.

      Grymas, który zacisnął jego wargi i ściągnął rysy, wykrzywiał mu twarz przez całą drogę powrotną do Bombaju. Pieniądze za mój zegarek wystarczyły na zapłacenie za hotel w Aurangabadzie i zostało jeszcze dość na dwa lub trzy dni w Indyjskim Domu Gościnnym w Bombaju. Upchnąłem rzeczy w moim ulubionym pokoju i odprowadziłem Prabakera do wyjścia, na próżno usiłując przywołać mały cud jego niesłychanego uśmiechu.

      – Zostaw te nieszczęśliwe rzeczy w mojej pieczy – powiedział poważnie i uroczyście. – Zobaczysz. Uczynię ci szczęśliwy rezultat.

      Odprowadziłem go wzrokiem. Potem kierownik hotelu – Anand – odezwał się do mnie przyjaźnie w marathi.

      Odwróciłem się z uśmiechem i zaczęliśmy rozmawiać. Przez te pół roku w wiosce nauczyłem się prostych, codziennych sformułowań, pytań i zdań. Osiągnięcie było skromne, ale Anand był najwyraźniej bardzo przyjemnie zaskoczony. Po paru minutach wezwał wszystkich innych kierowników i boyów hotelowych, by posłuchali, jak mówię w ich języku. Wszyscy zareagowali z równie zachwyconym zdumieniem. Znali cudzoziemców, którzy trochę, a nawet płynnie mówili w hindi, ale nikt dotąd nie spotkał cudzoziemca mogącego rozmawiać z nimi w ich własnym, ukochanym marathi.

      Spytali mnie o Sunder – nigdy nie słyszeli o tej wiosce – i rozmawialiśmy o codziennym życiu, które znali z własnych wiosek i zwykle idealizowali we wspomnieniach. Wreszcie skończyliśmy, wróciłem do pokoju i ledwie zdążyłem zamknąć drzwi, kiedy rozległo się nieśmiałe pukanie.

      – Przepraszam, jeśli przeszkadzam… – Głos należał do wysokiego, chudego cudzoziemca, Niemca lub Szwajcara, z długimi kosmykami brody na czubku podbródka, pociągłą twarzą i jasnymi włosami splecionymi w gruby warkocz. – Słyszałem, jak pan rozmawia z kierownikiem i boyami i… no, oczywiście jest pan w Indiach bardzo długo… i… na ja, myśmy właśnie dziś przyjechali, moja dziewczyna i ja, i chcemy kupić trochę haszyszu. Czy… czy może wie pan, gdzie możemy kupić haszysz tak, żeby nikt nas nie oszukał, a policja się nie czepiała?

      Oczywiście wiedziałem. Nie minęło wiele czasu, a pomogłem im także bezpiecznie wymienić pieniądze na czarnym rynku. Brodacz i jego dziewczyna byli bardzo zadowoleni i zapłacili mi prowizję. Handlarze z czarnego rynku, przyjaciele i handlowi partnerzy Prabakera byli bardzo zadowoleni, że przyprowadziłem im nowych klientów, i także zapłacili mi prowizję. Wiedziałem, że na każdej ulicy w Kolabie znajdę innych cudzoziemców, którzy chcą się zabawić. Ta przypadkowa rozmowa w marathi z Anandem i boyami hotelowymi stała się dla mnie kluczem do przeżycia.

      Jednak bardziej palący problem przedstawiała moja wiza turystyczna. Meldując mnie w hotelu, Anand ostrzegł, że moja wiza straciła ważność. Każdy bombajski hotel musiał przedstawiać listę zagranicznych gości wraz z aktualną wizą przy każdym nazwisku i numerze paszportu. Listę znano jako formularz C i policja sprawdzała go bardzo sumiennie. Przedłużenie pobytu bez ważnej wizy uważa się w Indiach za poważne wykroczenie. Czasami dostaje się za nie do dwóch lat, a kierownicy, którzy pozwolili sobie na takie niedopatrzenie, płacą wysokie mandaty.

      Anand wyjaśnił mi to wszystko poważnie, po czym zamazał cyfry w rejestrze i mnie zameldował. Lubił mnie. Był Marathem, a ja jako pierwszy cudzoziemiec rozmawiałem z nim w marathi. Chętnie złamał dla mnie zasady – raz, ale ostrzegł, że mam natychmiast iść do Urzędu Rejestracji Cudzoziemców w siedzibie policji w sprawie przedłużenia wizy.

      Usiadłem w pokoju i rozważyłem możliwości. Nie było ich wiele. Miałem bardzo mało pieniędzy. Fakt, niechcący odkryłem metodę zarobkowania na pośrednictwie, pomaganiu nieufnym cudzoziemcom w kontaktach z czarnym rynkiem. Jednak nie byłem pewien, czy w ten sposób zarobię dość pieniędzy, by mieszkać w hotelach i jadać w restauracjach. Z pewnością nie wystarczyłoby na bilet lotniczy. Co więcej, moja wiza już utraciła ważność i formalnie rzecz biorąc, byłem przestępcą. Anand zapewnił mnie, że policja uzna to za przeoczenie i przedłuży mi wizę bez problemów, ale nie mogłem ryzykować wolności. Nie mogłem iść do Urzędu Rejestracji Cudzoziemców. Zatem nie mogłem zrobić nic w sprawie wizy, a bez ważnej wizy nie mogłem zostać w hotelu. Utknąłem między młotem a kowadłem.

      Położyłem się w ciemnościach na łóżku, nasłuchując dobiegających przez otwarte okno odgłosów ulicy: paanwalla zachęca klientów do spróbowania jego aromatycznych kąsków; sprzedawca arbuzów przeszywa ciepłą, wilgotną noc dźwięcznym nawoływaniem; uliczny akrobata pokrzykuje do turystów w trakcie pokrętnych figur; i muzyka, zawsze muzyka. Czy jakikolwiek naród kocha muzykę bardziej od Hindusów?

      W głowie tańczyły mi myśli o wiosce, myśli, które omijałem i odpychałem, dopóki nie usłyszałem tej muzyki. W dniu, w którym Prabaker i ja mieliśmy wyjechać, mieszkańcy wioski zaprosili mnie, żebym z nimi zamieszkał. Zaproponowali mi dom i pracę. Przez trzy ostatnie miesiące pobytu pomagałem nauczycielowi w miejscowej szkole, dając specjalne lekcje angielskiego. Uczyłem ich wyraźnego wymawiania angielskich słów, korygowałem mocno akcentowaną wersję języka, której nauczył dzieci. Nauczyciel wraz z całą radą wioski namawiał mnie do pozostania. Tam miałem swoje miejsce – miejsce i cel w życiu.

      Ale nie mogłem wrócić do Sunderu. Nie wtedy. Możesz sobie torować drogę w mieście, jeśli twoje serce i dusza są zaciśnięte jak pięść, ale jeśli chcesz zamieszkać w wiosce, musisz rozpostrzeć serce i duszę jak otwartą dłoń. Ja w każdej godzinie swojego życia dźwigałem zbrodnię i karę. Ten sam los, który pomógł mi w ucieczce z więzienia, zacisnął szpony na mojej przyszłości. Wcześniej czy później, gdyby ludzie z wioski spojrzeli mi w oczy dostatecznie uważnie i głęboko, zobaczyliby te szpony. Wcześniej czy później by się na mnie poznali. Podawałem się za człowieka wolnego, spokojnego i przez jakiś czas zaznałem w wiosce prawdziwego szczęścia, ale moja dusza nie była czysta. Na co bym się odważył, żeby mnie znowu nie schwytano? Na co bym się nie odważył? Czy zabiłbym, żeby uniknąć więzienia?

      Znałem odpowiedź i wiedziałem, że moja obecność w Sunderze kala wioskę. Wiedziałem, że każdy przeznaczony dla mnie uśmiech jest zyskany podstępem. Życie uciekiniera to echo kłamstwa po każdym śmiechu i co najmniej odrobina oszustwa w każdym