Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

szczęśliwy finisz! – mówił z miejsca przy kierowcy, uśmiechając się kolejno do nas, siedzących z tyłu razem, ale osobno. – Myślałem, że tamten osobnik z pewnością posieka nas na drobne fragmenty. Niektórzy nie powinni palić charrasu, tak? Niektórzy robią się bardzo źli, kiedy ich umysł się odpręży.

      Pod Leopoldem wysiadłem z taksówki i stanąłem z Karlą. Prabaker czekał nieopodal. Popołudniowy tłum opływał wyspę naszych milczących spojrzeń.

      – Nie wejdziesz?

      – Nie – powiedziałem, żałując, że nie jest to ta pełna mocy i pewności siebie scena, którą wyobrażałem sobie przez cały dzień. – Muszę zabrać rzeczy z Indyjskiego Domu Gościnnego. Przeprowadzam się do slumsów. Prawdę mówiąc, przez jakiś czas nie będę się pokazywać w Leopoldzie ani nigdzie indziej. Muszę… no wiesz… stanąć na nogi… albo… nie wiem… znaleźć punkt oparcia… albo… muszę… na czym stanąłem?

      – Na punkcie oparcia.

      – Tak. – Roześmiałem się. – No, muszę od czegoś zacząć.

      – To chyba pożegnanie.

      – Nie całkiem – wymamrotałem. – No tak. Tak.

      – A dopiero wróciłeś z wioski.

      – Tak. – Roześmiałem się. – Z wioski do slumsów. Co za skok.

      – Tylko uważaj, żeby ci się nie powinęła…

      – Noga. Jasne. Łapię.

      – Słuchaj, jeśli chodzi o pieniądze, mogłabym…

      – Nie – rzuciłem szybko. – Nie, chcę to zrobić. Nie chodzi tylko o pieniądze. Wiesz…

      Przez trzy sekundy balansowałem na granicy opowiedzenia jej o moich problemach z wizą. Jej przyjaciółka Lettie znała kogoś w Urzędzie Rejestracji Cudzoziemców. Pomogła Mauriziowi, wiedziałem o tym, i istniała szansa, że i mnie by pomogła. Ale cofnąłem się z tej granicy i pokryłem prawdę uśmiechem. Opowiedzenie Karli o wizie doprowadziłoby do innych pytań, na które nie mógłbym odpowiedzieć. Byłem w niej zakochany, ale nie wiedziałem, czy mogę jej ufać. To rzeczywistość życia uciekiniera: częściej się kocha ludzi, niż im ufa. Oczywiście ludzie żyjący w świecie bezpieczeństwa mają dokładnie odwrotnie.

      – Wiesz… To może być niezła przygoda. Nawet jestem jej ciekawy.

      – W porządku – powiedziała, z wolna kiwając głową. – W porządku. Ale wiesz, gdzie mieszkam. Wpadnij do mnie, jeśli nadarzy się okazja.

      – Jasne – powiedziałem, oboje uśmiechnęliśmy się i oboje wiedzieliśmy, że jej nie odwiedzę. – Jasne. Ty też wiesz, gdzie mnie szukać. U Prabakera. Też mnie odwiedź.

      Ujęła moją dłoń i pocałowała mnie w policzek. Odwróciła się, ale nie puściłem jej ręki.

      – Nie masz dla mnie żadnej rady? – spytałem, szukając jakiegoś powodu, żeby się razem pośmiać.

      – Nie – powiedziała spokojnie. – Dałabym ci radę tylko wtedy, gdyby mnie nie obchodził twój los.

      To już było coś. Niewiele, ale coś, czego mogłem się uchwycić, wokół czego mogłem zbudować miłość i marzenia. Odeszła. Patrzyłem, jak wchodzi w ulotną wesołość i gwar Leopolda, i wiedziałem, że drzwi do jej świata zamknęły się dla mnie na jakiś czas. Na czas mieszkania w slumsach byłem wygnany z tego małego królestwa światła. Slumsy mnie pożrą i ukryją tak skutecznie, jakby ten szaleniec z mieczem mnie dopadł.

      Zatrzasnąłem drzwi taksówki i spojrzałem na Prabakera, którego biały, promienny uśmiech z przedniego siedzenia stał się całym moim światem.

      – Thik hain. Challo! – powiedziałem. „W porządku. Jedźmy!”.

      Zatrzymaliśmy się czterdzieści minut później przed slumsami w Cuffe Parade, za World Trade Centre. Kontrast między tymi równoległymi i w miarę równymi działkami bił w oczy. Po prawej stronie znajdował się World Trade Centre – ogromny, nowoczesny, klimatyzowany budynek. Do trzeciej kondygnacji zajmowały go sklepy i wystawy pełne klejnotów, jedwabi, dywanów i misternego rękodzieła. Po lewej znajdowały się slumsy, dziesięć akrów straszliwej nędzy, siedem tysięcy chatek, mieszczących dwadzieścia pięć tysięcy najuboższych ludzi w mieście. Po prawej stronie – neony i podświetlane fontanny. Po lewej – brak elektryczności, bieżącej wody, toalet i pewności, że te same władze, które teraz przymykają oko na tę zbieraninę, jutro nie każą jej usunąć.

      Odwróciłem oczy od lśniących limuzyn przed World Trade Centre i ruszyłem w długą drogę do slumsów. W pobliżu wejścia znajdowała się otwarta latryna, zasłonięta wysokimi chwastami i trzcinowymi matami. Smród był koszmarny, niemal zwalał z nóg. Był jak namacalny element powietrza i wydawało mi się, że osadza się na mojej skórze jak gruba, śluzowata wydzielina. Zakrztusiłem się, opanowałem odruch wymiotny i zerknąłem na Prabakera. Jego uśmiech przygasł i po raz pierwszy ujrzałem w nim coś w rodzaju cynizmu.

      – Widzisz, Lin – powiedział z tym nietypowym dla siebie uśmieszkiem, ściągającym w dół kąciki ust. – Widzisz, jak żyją ludzie.

      Ale kiedy minęliśmy latryny i ruszyliśmy pierwszą uliczką, poczułem silne podmuchy wiatru od morskiego brzegu, stanowiącego granicę slumsów. Powietrze było gorące i parne, ale morska bryza rozproszyła mdlący smród. Teraz czuć było głównie przyprawy, jedzenie i kadzidło. Z bliska chaty wyglądały żałośnie, rozchwiane rudery z kawałków plastiku, tektury, cienkich bambusowych tyczek i trzcinowych mat służących za ściany. Stały na gołej ziemi. Łaty betonu i cegieł zdradzały, gdzie kiedyś znajdowały się stare podłogi i fundamenty budynków, zburzonych przed wieloma laty.

      Kiedy szedłem wąskimi uliczkami slumsów, wieść o przybyciu obcokrajowca zaczęła się rozprzestrzeniać. Wielki tłum dzieci biegł wokół Prabakera i mnie, blisko, lecz nie dotykając nas. Oczy miały szeroko otwarte, pełne zdumienia i zachwytu. Wybuchały gwałtownym, nerwowym śmiechem, wołały do siebie i na nasz widok rozpoczynały szalony, spontaniczny taniec.

      Ludzie wychodzili z chat. Dziesiątki, w końcu setki mieszkańców slumsów zebrało się przy alejkach i pomiędzy domami. Wszyscy wpatrywali się we mnie z taką powagą, z tak skupioną intensywnością, że uznałem za pewnik, iż bardzo źle mi życzą. Oczywiście nie miałem racji. Wtedy, tego pierwszego dnia, nie wiedziałem, że ci ludzie oglądają po prostu mój strach. Usiłowali zrozumieć, jakie demony nękają moją głowę, że tak bardzo boję się miejsca, które dla nich było wybawieniem od losu dużo gorszego niż życie w slumsach.

      A przecież mimo całego strachu przed tym brudem i nędzą ja także znałem los gorszy od życia w slumsach. Był to los tak zły, że wolałem przeskoczyć przez więzienny mur i porzucić całe znane mi życie, wszystko, co miałem i kochałem, by od niego uciec.

      – Teraz to jest twój dom – obwieścił z dumą Prabaker, poprzez chichoty i paplaninę dzieci. – Wejdź do środka. Sam wszystko zobacz.

      Chata była dokładnie taka sama, jak pozostałe. Dach był z gładkiego plastiku. Szkielet zrobiono z cienkich bambusowych tyczek, związanych razem włóknem kokosowym. Ściany zastępowały ręcznie tkane trzcinowe maty. Zamiast podłogi było klepisko, ubite i wygładzone przez stopy poprzednich lokatorów. Drzwi stanowił cienki kawałek dykty, zwisający na zawiasach ze sznurka. Plastikowy sufit znajdował się tak nisko, że musiałem się pochylić, a całe wnętrze miało wymiary czterech kroków długości na dwa. Niemal tyle samo co więzienna cela.

      W jednym kącie postawiłem gitarę, potem wywlokłem z plecaka