Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

jak powiedział Prabaker, ludzie śpiewali tu niemal codziennie. Jeśli dostatek jedzenia, śmiech, śpiew i przyjazne nastawienie można uznać za wskaźnik dobrobytu i szczęścia, to mieszkańcy wioski przewracali do góry nogami zachodnie pojęcie o tych życiowych wartościach. Przez pół roku pobytu ani razu nie usłyszałem żadnego złośliwego głosu ani nie widziałem ręki uniesionej w gniewie. Co więcej, mieszkańcy wioski Prabakera cieszyli się witalnością. Dziadkowie byli pulchni, lecz nie grubi, rodzice w dobrej kondycji i pełni życia, a dzieci miały proste kończyny, były inteligentne i energiczne.

      W wiosce czuło się pewność, której nie ma w żadnym znanym mi mieście: pewność, która rodzi się, gdy ziemia i pracujące na niej pokolenia stają się nierozróżnialne; kiedy tożsamość człowieka i ziemi stapiają się w jedno. Miasta to centra nieustannej i nieodwracalnej zmiany. Charakterystycznym dźwiękiem miasta jest grzechotniczy jazgot wiertarki – ostrzegawczy sygnał, który słychać przed atakiem gada. Ale w wiosce zmiana jest wieczna. To, co zmienia się wraz z naturą, wraca na kołowrocie pór roku. To, co wyłania się z ziemi, zawsze do niej wraca. To, co kwitnie, ginie, a potem znowu rozkwita.

      A kiedy byłem w wiosce mniej więcej od trzech miesięcy, Rukhmabaj i mieszkańcy Sunderu dali mi część tej pewności: coś w nich i ich życiu zmieniło moje życie na zawsze. W dniu, w którym zaczęła się pora monsunowa, pływałem w rzece wraz z tuzinem innych młodych mężczyzn i mniej więcej dwadzieściorgiem dzieci. Na całym niebie zbierały się ciemne chmury, które miały je zasnuwać przez kolejne tygodnie. Wydawało się, że szorują brzuchami o szczyty najwyższych drzew. Powietrze po niemal ośmiu miesiącach suszy tak upajająco pachniało deszczem, że byliśmy niemal pijani z podniecenia.

      – Paous alla! S’alla ghurree! – krzyczały nieustannie dzieci, czepiając się moich rąk. Wskazywały chmury i ciągnęły mnie do wioski. „Będzie padać! Wracajmy do domu!”.

      Pierwsze krople deszczu spadły, kiedy zaczęliśmy biec. Po paru sekundach krople zmieniły się w ulewę. Po paru minutach ulewa zmieniła się w kaskady wody. Po godzinie monsun przybrał rozmiary wodospadu, tak potężnego, że trudno było oddychać, nie przyłożywszy do ust rąk, by je osłonić przed wodą.

      Początkowo mieszkańcy wioski tańczyli w deszczu i płatali sobie figle. Niektórzy przynieśli mydło i myli się pod zesłanym przez niebiosa prysznicem. Niektórzy poszli do lokalnej świątyni, gdzie modlili się w deszczu na klęczkach. Inni zajęli się naprawami dachów i kanałów drenujących, które ciągnęły się wzdłuż każdej glinianej ściany.

      W końcu wszyscy stanęli i po prostu zaczęli się gapić na wędrujące i łopoczące kurtyny deszczu. Z każdych drzwi każdego domu wyglądały twarze, każdy błysk pioruna wyłaniał zastygłe oblicza pełne zdumienia.

      Po ulewie trwającej parę godzin nastąpił równie długi okres ciszy. Słońce świeciło bez przerwy, z rozgrzewającej się ziemi parowała deszczówka. Przez pierwsze dziesięć dni sezonu było tak samo, gwałtowne burze i okresy spokoju, jakby monsun wypróbowywał odporność wioski przed przypuszczeniem ostatecznego ataku.

      Potem nadeszły wielkie deszcze. Padało niemal bez przerwy przez siedem dni i nocy. Siódmego dnia, gdy prałem na brzegu rzeki swoje nieliczne ubrania, rozpadało się na dobre. Sięgnąłem po mydło i uświadomiłem sobie, że kamień, na którym je położyłem, znalazł się pod wodą. Woda, która ledwie pieściła moje bose stopy, w ciągu paru sekund uniosła się z kostek po kolana. Kiedy spojrzałem w górę wzburzonej rzeki, woda sięgnęła mi do ud i nadal jej poziom się podnosił.

      Zdjęty podziwem i niepokojem ruszyłem przez wodę z mokrymi ubraniami w stronę wioski. Po drodze dwa razy zatrzymywałem się, by spojrzeć na rzekę. Jej strome brzegi szybko nasiąkły wodą, a potem szeroka, pagórkowata równina zaczęła znikać pod przybierającą wodą. Powódź była tak gwałtowna, że wezbrana, głodna ziemi rzeka zaczęła z wolna sunąć w stronę wioski. Zaniepokojony pobiegłem ostrzec jej mieszkańców.

      – Rzeka! Rzeka nadchodzi! – krzyknąłem łamanym marathi.

      Wyczuli mój niepokój, ale mnie nie zrozumieli. Zebrali się wokół i zawołali Prabakera, którego zarzucili pytaniami.

      – O co ci przychodzi, Lin? Ludzie bardzo są niepokojący o ciebie.

      – Rzeka wylała! Zatopi wioskę!

      Prabaker uśmiechnął się.

      – O nie. To się nie wydarzy.

      – Mówię ci! Sam widziałem. Nie żartuję, to jest, kurwa, powódź!

      Prabaker przetłumaczył moje słowa. Wszyscy parsknęli śmiechem.

      – Czyście wszyscy oszaleli? – krzyknąłem w desperacji. – To nie jest śmieszne.

      Zaczęli się śmiać jeszcze głośniej i obiegli mnie ze wszystkich stron, klepiąc i głaszcząc dla uspokojenia. Ich roześmiane głosy brzmiały kojąco i łagodnie. Potem, z Prabakerem na czele, cała wioska ruszyła, wlokąc mnie i popychając ku rzece.

      Rzeka znajdowała się już o kilkaset metrów od wioski; ogromne błotniste rozlewisko, którego wezbrane fale pochłaniały dolinę, jeszcze się powiększyło – a my staliśmy na rozmiękłej ziemi, ociekając wodą, i patrzyliśmy na to. Wezbrana rzeka ciągle rosła, z każdym głuchym uderzeniem serca pożerała nowe ziemie.

      – Widzisz te patyki – odezwał się Prabaker najbardziej irytującym z kojących głosów. – Te patyki to patyki powodziowe. Pamiętasz, jak ludzie wkładali je w ziemię? Satish, Pandey Narayan i Bharat… pamiętasz?

      Pamiętałem. Parę dni temu w wiosce zorganizowano jakąś loterię. Sto dwanaście liczb – po jednej na każdego mężczyznę – wypisano na małych skrawkach papieru i wrzucono do pustego glinianego dzbana. Nazywano go matką. Mężczyźni kolejno ciągnęli losy, a następnie do dzbana wrzucono drugą porcję takich samych liczb. Zaszczyt wylosowania sześciu zwycięskich numerów przypadł małej dziewczynce. Cała wioska przyglądała się ceremonii i radośnie oklaskiwała zwycięzców.

      Tych sześciu wygranych zyskało możliwość wbicia w ziemię drewnianego pala, liczącego trochę ponad metr. Trzem najstarszym mężczyznom w wiosce przyznano podobne prawo bez konieczności brania udziału w loterii. Natychmiast wybrali miejsce, a młodzi wbili za nich pale. Następnie do każdego przytwierdzono małą flagę z nazwiskiem właściciela i wszyscy rozeszli się do domów.

      Obserwowałem całe zajście z cienia pod liściastą kopułą drzewa. Pracowałem nad własnym słowniczkiem marathi, opierającym się na fonetycznej pisowni słów, które każdego dnia słyszałem w wiosce. Nie poświęciłem ceremonii wiele uwagi i nie chciało mi się pytać o jej znaczenie.

      Teraz, pod odrętwiającymi potokami deszczu, z widokiem na pełznącą rzekę, Prabaker wyjaśnił, że te drewniane pale stanowią element dorocznej gry. Najstarsi mężczyźni oraz zwycięzcy loterii wytypowali miejsce, do którego sięgnie rzeka. Każdy pal z chorągiewką z żółtego jedwabiu reprezentował ich typ.

      – Widzisz tę jedną małą flagę? – spytał Prabaker, wskazując najbardziej oddalony od nas pal. – Ten już prawie przepadł. Rzeka go dosięgnie i zakryje, jutro albo dziś w nocy.

      Przetłumaczył ludziom to, co mi powiedział, a oni wypchnęli naprzód Satisha, masywnego pastucha. Ten niemal zatopiony palik należał do niego; Satish przyjmował dobrotliwe kpiny przyjaciół i szyderstwa starszych mężczyzn z uśmiechem i spuszczonymi oczami.

      – A ten – ciągnął Prabaker, wskazując najbliższy pal – tego rzeka nie tknie. Rzeka nigdy nie przychodzi dalej niż w to miejsce. Stary Deepakbaj sam wybrał to miejsce. Myśli, że w tym roku monsun będzie bardzo wielki.

      Mieszkańcy znudzili się mną i wrócili