Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

na zawsze zasłonięte przed ludzkimi spojrzeniami, mieściły się sekretne ogrody, klasztory i dormitoria, widywane tylko przez tych, którzy złożyli śluby. Palarnia była osłonięta metalowym dachem i wybrukowana płaskimi kamieniami. Stojący Baba wchodzili do niej przez drzwi w głębi zaułka. Inni korzystali z żelaznej bramy od strony ulicy.

      Klienci, ludzie ze wszystkich części kraju i z każdej warstwy społecznej, stali pod ścianami zaułka. To oczywiste, nikt nigdy nie siadał w obecności Stojących Baba. Nad odsłoniętym rynsztokiem w pobliżu bramy znajdował się kran; tam pito wodę lub spluwano. Baba chodzili od klienta do klienta, przygotowując dla nich haszysz w glinianych lejkowatych fajkach i paląc wraz z nimi.

      Z ich twarzy promieniowała udręka. Wcześniej czy później w zawierusze tego nieskończonego bólu każdy z nich zaczynał roztaczać blask świętości, blask, zrodzony z przeżywanych cierpień, wypływał z ich oczu i nigdy nie widziałem większej świetlistości w człowieku niż w ich udręczonych uśmiechach.

      Baba byli również, co zrozumiałe, fantastycznie i kosmicznie nawaleni. Nie palili nic prócz kashmiri – najlepszego haszyszu na świecie, hodowanego i produkowanego w Kaszmirze u stóp Himalajów. A palili dniem i nocą, przez całe życie.

      Stałem przy ścianie tego wąskiego zaułka wraz z Karlą i Prabakerem. Za naszymi plecami znajdowały się zamknięte drzwi, przez które weszli Stojący Baba. Przed nami, wzdłuż obu ścian aż od żelaznej bramy u wylotu, stały dwa szeregi oczekujących. Niektórzy mężczyźni byli w garniturach. Inni nosili designerskie dżinsy. Robotnicy w spranych lungi stali obok mężczyzn w tradycyjnych strojach z różnych regionów kraju. Byli młodzi i starzy, bogaci i biedni. Często spoglądali na Karlę i mnie, jasnoskórych cudzoziemców. Było jasne, że niektórych szokuje obecność kobiety. Pomimo jawnego zaciekawienia nikt do nas nie podszedł, nie spojrzał na nas otwarcie. Na ogół całą ich uwagę zajmowali Stojący Baba i haszysz. Rozmowy szumiały cicho, mieszały się z muzyką i religijnymi śpiewami dobiegającymi ze wszystkich stron świątyni.

      – I co sądzisz?

      – Niewiarygodne – powiedziała z oczami lśniącymi w blasku osłoniętych lamp. Była zachwycona i być może trochę zdenerwowana. Haszysz rozluźnił mięśnie jej twarzy i ramion, ale w jej łagodnym uśmiechu przemykały tygrysy. – Zdumiewające. Straszne i święte jednocześnie. Nie mogę się zdecydować, co jest straszne, a co święte. Straszne to nie jest właściwe słowo, ale to coś obok niego.

      – Rozumiem – powiedziałem nieprzytomny z wrażenia, że udało mi się jej zaimponować. Mieszkała w tym mieście od pięciu lat i często słyszała o Baba, ale była tu po raz pierwszy. Mój ton sugerował, że to miejsce nie ma dla mnie tajemnic, lecz nie mogłem z całym przekonaniem przypisywać sobie zasług. Gdyby nie Prabaker, który zapukał do bramy i wdarł się do środka mocą swego olśniewającego uśmiechu, nigdy by nas tu nie wpuszczono.

      W naszą stronę zbliżał się powoli jeden ze Stojących Baba z pomocnikiem niosącym na srebrnej tacy fajki, charras i akcesoria potrzebne do palenia. Pozostali mnisi kołysali się na korytarzu, paląc i zawodząc modlitwy. Baba, który przed nami stanął, był wysoki i szczupły, ale nogi miał tak obrzmiałe, że potworne sznury zniekształconych żył aż dygotały pod skórą. Twarz miał chudą, na skroniach rysowały się wyraźne kości czaszki. Jego kości policzkowe majestatycznie królowały nad głębokimi dolinami, prowadzącymi do twardej szczęki. Oczy w jamach pod brwiami miał ogromne i jarzyło się w nich takie szaleństwo, pragnienie i miłość, że budził jednocześnie strach i ogromną litość.

      Przygotował nam fajkę, kołysząc się z boku na bok i uśmiechając z roztargnieniem. Nie patrzył na nas, lecz uśmiechał się jak przyjaciel: pobłażliwie, mądrze, wybaczająco. Kołysał się tak blisko mnie, że widziałem każdy twardy jak drut włos w gęstwinie jego brwi. Słyszałem cichy świst jego oddechu. Gwałtowne hausty powietrza brzmiały jak małe fale szemrzące o wysoki brzeg. Przygotował fajkę i spojrzał na mnie. Na chwilę zatonąłem w wizji, która roiła się i skrzeczała w jego oczach. Na jedną maleńką chwilę niemal poczułem wieczność jego bólu, poczułem, do jakich osiągnięć i poświęceń można doprowadzić swoje ciało. Niemal zrozumiałem ten jego szalony uśmiech, zmuszony do lśnienia siłą woli. Byłem pewien, że to on mi to przekazuje – że chce, bym wiedział. A ja starałem się powiedzieć mu samym spojrzeniem, że prawie to czuję. Wtedy włożył fajkę do ust, objął ją dłonią, rozpalił i mi podał. Ta straszna intymność z jego niekończącym się bólem ulotniła się, wizja zamigotała i po chwili rozproszyła się w białym cieniu dymu. Mnich odwrócił się i ruszył wolno i niezdarnie w stronę bramy, mamrocząc modlitwy.

      Rozległ się krzyk. Wszyscy odwrócili się ku bramie. Mężczyzna w czerwonym turbanie, kamizelce i jedwabnych spodniach, stroju plemion z północy, stał przy żelaznej bramie, wrzeszcząc na całe gardło. Zanim zdołaliśmy rozszyfrować jego przesłanie czy jakoś zareagować, wyciągnął zza pasa długi miecz o szerokim ostrzu i uniósł go nad głową. Z wrzaskiem ruszył przez korytarz. Patrzył na mnie i szedł wielkimi, marszowymi krokami. Nie rozumiałem, co krzyczy, ale wiedziałem, co zamierza. Zamierza mnie zaatakować. Zamierza mnie zabić.

      Ludzie pod ścianami odruchowo ustępowali mu z drogi. Stojący Baba usunęli się rozkołysanym ruchem. Drzwi za nami były zamknięte. Nie miałem dokąd uciekać. Nie mieliśmy broni. Tamten szedł na nas, wymachując nad głową trzymanym oburącz mieczem. Nie było dokąd uciekać, nie było rady, musiałem odeprzeć atak. Cofnąłem się o krok i podniosłem pięści. Była to pozycja karate. Siedem lat treningu sztuk walki pulsowało mi w rękach i nogach. To było dobre uczucie. Jak każdy znany mi twardy, zły człowiek unikałem walki, dopóki sama do mnie nie przyszła, a wtedy rozkoszowałem się każdą jej chwilą.

      W ostatniej chwili od ściany oderwał się jakiś człowiek, podciął nogi nacierającemu i przewrócił go na ziemię. Miecz wypadł napastnikowi z ręki i ze szczękiem zatrzymał się u stóp Karli. Porwałem go i patrzyłem, jak człowiek, który podstawił nogę napastnikowi, więzi go w mocnym, lecz miłosiernym chwycie. Wykręcił mu rękę i przytrzymywał ją na plecach, a jednocześnie zacisnął w garści jego kołnierz, nieco go przyduszając. Gniew lub szaleństwo ulotniły się i napastnik znieruchomiał. Jego znajomi otoczyli go i odstawili za bramę. Parę sekund później jeden z nich podszedł do mnie. Spojrzał mi w oczy i wyciągnął obie ręce, zwrócone wnętrzem do góry, po miecz. Zawahałem się, ale go oddałem. Mężczyzna skłonił się uprzejmie i przepraszająco i wyszedł z palarni.

      W hałasie ożywionych rozmów sprawdziłem, co się dzieje z Karlą. Oczy miała rozszerzone i uśmiechała się ze zdziwieniem, ale nie była zdenerwowana. Uspokojony poszedłem podziękować człowiekowi, który nam pomógł. Był wysoki, wyższy ode mnie o parę centymetrów, i miał mocną, atletyczną sylwetkę. Jego gęste czarne włosy były nietypowo długie jak na modę ówczesnego Bombaju; nosił je związane w koński ogon wysoko na głowie. Jedwabną koszulę i luźne spodnie miał czarne, podobnie jak skórzane sandały.

      – Abdullah – odpowiedział, kiedy mu się przedstawiłem. – Abdullah Tahiri.

      – Mam u ciebie dług – rzekłem z uśmiechem, nieufnym i zarazem pełnym wdzięczności. Abdullah poruszał się z tak morderczym wdziękiem, że rozbrojenie napastnika wydawało się najprostsze na świecie. Ale to pozory. Wiedziałem, ile trzeba do tego wprawy i odwagi, i jak dużą rolę odgrywa tu instynkt. Ten człowiek był urodzonym wojownikiem. – Było cholernie blisko.

      – Nie ma problemu. – Uśmiechnął się. – Chyba był pijany albo miał nie po kolei w głowie.

      – Nieważne, co mu dolegało. Mam u ciebie dług.

      – Nie, skąd. – Roześmiał się.

      Był