Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

zmrużonymi oczami w pozbywające się balastu chmury.

      – Ale na ogół czekamy, aż przestanie padać, zanim wyjdziemy z domu popatrzeć na patyki. Jeśli pozwolisz, zaraz się utopię i będę musiał wyżąć kości, zanim wejdę do domu.

      Spojrzałem przed siebie. Prabaker zerknął na czarne kłębowisko chmur i spytał:

      – Czy w twoim kraju nie wiecie, gdzie zatrzyma się rzeka?

      Nie odpowiedziałem. W końcu poklepał mnie po plecach i odszedł. Zostałem sam. Przez jakiś czas gapiłem się na spływający deszczem świat, aż w końcu uniosłem twarz ku płaczącemu niebu.

      Myślałem o innej rzece, o tej, która płynie w każdym z nas, skądkolwiek przychodzimy, na całym świecie. To rzeka serca i jego pragnień. To czysta, esencjonalna prawda o tym, kim jesteśmy i co możemy osiągnąć. Przez całe życie byłem wojownikiem. Zawsze byłem gotowy, zbyt gotowy, walczyć o to, co kochałem i nad czym bolałem. W końcu cały stałem się walką, a moja prawdziwa natura ukryła się za maską wrogości. Moja twarz i gesty przekazywały wiadomość: nie wchodź mi w drogę. W końcu nabrałem takiej wprawy w wyrażaniu tego przesłania, że całe moje życie się do niego ograniczyło.

      W wiosce to się nie sprawdzało. Nikt nie potrafił odczytać języka mojego ciała. Nie znali innych cudzoziemców, nie mieli punktów odniesienia. Jeśli byłem pochmurny albo ponury, śmiali się i klepali mnie po plecach. Uznali mnie za spokojnego człowieka, bez względu na wyraz twarzy. Byłem żartownisiem, który ciężko pracował, błaznował z dziećmi, śpiewał z nimi i tańczył, i śmiał się z całego serca.

      I sądzę, że wtedy naprawdę tak się śmiałem. Dano mi szansę ponownego stworzenia siebie, podążenia za tą wewnętrzną rzeką, stania się człowiekiem, którym zawsze chciałem być. W dniu, w którym dowiedziałem się o palach, niespełna trzy godziny zanim stanąłem samotnie w deszczu, matka Prabakera powiedziała, że zwołała spotkanie kobiet. Postanowiła nadać mi nowe imię, maharackie, takie jak jej. Ponieważ mieszkałem w domu Prabakera, postanowiono, że powinienem przyjąć rodzinne miano Kharre. Ponieważ Kishan był ojcem Prabakera, a moim przybranym ojcem, tradycja nakazywała, bym przyjął jego imię. A ponieważ uznali mnie za człowieka pobłogosławionego darem spokojnego szczęścia, kobiety przystały na propozycję Rukhmabaj. Moje imię miało brzmieć Shantaram, co znaczy „człowiek pokoju” albo „człowiek bożego pokoju”.

      Ci wieśniacy wbili pale w ziemię mojego życia. Znaleźli to moje miejsce, gdzie zatrzymuje się rzeka, i oznaczyli je nowym imieniem. Shantaram Kishan Kharre. Nie wiem, czy znaleźli to imię w sercu człowieka, za którego mnie uważali, czy zasadzili je, by wyrosło i zakwitło. W każdym razie niezależnie od tego, czy znaleźli ten pokój, czy też go stworzyli, w tamtej chwili, gdy stałem przy powodziowych palach, zwróciwszy twarz ku chrzczącemu mnie deszczowi, narodził się człowiek, którym jestem. Shantaram. Człowiek lepszy, którym o wiele za późno zacząłem być.

      7

      – To piękna prostytucja – powiedział Prabaker błagalnie. – I taka tłusta, i to w najbardziej poważnych i ważnych miejscach. Gdzie złapiesz, tam masz pełno w ręce. Będziesz taki podniecający, że się pochorujesz!

      – Bardzo kusząca propozycja – odparłem, starając się nie śmiać – ale naprawdę nie jestem zainteresowany. Wyjechaliśmy z wioski dopiero wczoraj i nadal jestem w niej myślami. Nie mam… nastroju.

      – Nastrój nie problem, baba. Jak tylko zaczniesz bzyku-bzyku, nastrój zmieni się o tak, futt-a-futt!

      – Może masz rację, ale jednak zrezygnuję.

      – Ale ona jest taka doświadczalna! – zakwilił. – Te osobistości mówiły, że robiła seksowny biznes zbyt wiele razy i ze zbyt wiele setki klientów, tylko w tym hotelu. Spojrzałem jej w samo dno oczu i zobaczyłem, że to bardzo wielka specjalistka od seksownego biznesu.

      – Nie chcę prostytutki, Prabu, bez względu na doświadczenie.

      – Ale jak tylko na nią spojrzysz, od razu zwariujesz.

      – Przykro mi.

      – Ale już im powiedziałem… że przyjdziesz i ją popatrzysz. Tylko popatrzysz. Popatrzyć nie problem, Linbaba.

      – Nie.

      – Ale… nie odzyskam depozytu, jeśli nie przyjdziesz popatrzyć.

      – Wpłaciłeś depozyt?

      – Tak.

      – Wpłaciłeś depozyt, żebym kochał się z kobietą w tym hotelu?

      – Tak, Lin. – Westchnął, uniósł ramiona i opuścił je bezradnie. – Sześć miesięcy w wiosce, tak. Sześć miesięcy bez seksownego biznesu. Myślałem, że czujesz wielkie mnóstwo potrzeb. A teraz mój depozyt nie powróci, jeśli nie popatrzysz ją tylko tyciu-tyć.

      – Dobrze – odparłem, naśladując jego gest bezradności. – Chodźmy popatrzeć. Tylko po to, żeby się ciebie nie czepiali.

      Zamknąłem na klucz drzwi naszego hotelowego pokoju. Razem ruszyliśmy szerokim korytarzem. Hotel Apsara w Aurangabadzie na północ od Bombaju miał ponad sto lat i został zbudowany w innych, wspanialszych czasach. Jego wysokie, przestronne pokoje zdobiły otwarte balkony wychodzące na gwarną ulicę, misterne gzymsy i plafony. Meble były zniszczone i trafiły tam przypadkiem, a wykładzina na korytarzach w wielu miejscach przetarta do osnowy. Ściany się łuszczyły, nosiły siniaki brudu, a pokoje były tanie. Miejsce w sam raz, zapewnił mnie Prabaker, by spędzić w nim szczęśliwą noc w drodze powrotnej do Bombaju.

      Zatrzymaliśmy się pod drzwiami po przeciwnej stronie ulicy. Prabaker dygotał z podniecenia. Oczy miał niepokojąco rozszerzone.

      Zapukałem. Drzwi niemal natychmiast się otworzyły i w progu stanęła kobieta, trochę po pięćdziesiątce. Miała na sobie czerwono-żółte sari i patrzyła na nas złośliwie. Za jej plecami w pomieszczeniu znajdowało się kilku mężczyzn. Wszyscy byli w dhoti i białych czapkach, jak ludzie z wioski Prabakera, i siedzieli na podłodze przy solidnej porcji dhalu, ryżu i roti.

      Kobieta wyszła na korytarz i zamknęła za sobą drzwi. Wbiła spojrzenie w Prabakera. Był od niej niższy o głowę; zrewanżował się jej złowróżbnym nieruchomym spojrzeniem, niczym wierny towarzysz klasowego chuligana.

      – Widzisz, Lin? – wymamrotał, nie odrywając od niej oczu. – Widzisz, co ci mówiłem?

      Widziałem pospolitą, szeroką twarz z kartoflanym nosem i wargami tak cienkimi i wykrzywionymi taką pogardą, że przypominały ostrygę, którą ktoś trącił patykiem. Na twarzy i szyi miała makijaż mocny jak gejsze i nadający jej ponuremu spojrzeniu intensywność złoczyńcy.

      Prabaker przemówił do kobiety w marathi:

      – Pokaż mu!

      Uniosła płat sari i zaprezentowała fałd tłuszczu na brzuchu. Wzięła go w grube palce i ścisnęła, spoglądając na mnie z uniesioną brwią, jakby zapraszając do podziwiania.

      Prabaker jęknął cicho i wytrzeszczył oczy.

      Wówczas kobieta rozejrzała się w teatralny sposób po korytarzu, podniosła bluzkę na parę centymetrów i ukazała długie, cienkie, zwisające jak wahadła piersi. Chwyciła jedną i parę razy pokiwała nią w moją stronę, poruszając brwią z niepokojąco nieodgadnionym wyrazem twarzy. Doszedłem do wniosku, że może to być złowieszczo pogardliwy uśmiech.

      Prabaker jeszcze szerzej otworzył oczy i zaczął głośno sapać.

      Kobieta zakryła pierś i gwałtownym ruchem głowy przerzuciła długi czarny warkocz przez ramię. Wzięła go w obie