Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

jeden lat, nie widzieli cudzoziemca na własne swoje oczy. Ten ostatni osobnik, ten z Belga, był dobrym człowiekiem. Ale ty jesteś bardzo, bardzo dobrym człowiekiem, Lin. Ludzie cię pokochają za bardzo. Będziesz tu tak szczęśliwy, że wyskoczysz z siebie. Zobaczysz.

      Według mnie ludzie, którzy gapili się na mnie z zarośli i krzaków na poboczu, byli raczej przerażeni i zbolali niż szczęśliwi. Zacząłem ćwiczyć indyjskie kołysanie głową w nadziei, że rozproszę ten strach. Reakcja była natychmiastowa. Ludzie uśmiechali się, śmiali, także kołysali głowami i biegli, krzykiem informowali swoich sąsiadów o rozrywkowym dziwowisku, które jechało ku nim.

      By zadbać o równe tempo, Kishan często i brutalnie ćwiczył wołu. Pręt unosił się i opadał z głośnym trzaskiem w regularnych odstępach czasu. Rytm tych dotkliwych ciosów był punktowany ostrymi dziabnięciami gwoździa na końcu bambusa. Każde przebijało grubą skórę wołu i wyrywało małe kłębki kremowo-brązowej sierści.

      Wół nie zwracał uwagi na ciosy, człapał powoli i jednostajnie. Ale ja cierpiałem w jego imieniu. Przy każdym ciosie i dziabnięciu moje współczucie rosło, aż w końcu nie mogłem już wytrzymać.

      – Prabu, zrób mi uprzejmość i poproś ojca, żeby przestał bić wołu.

      – Przestał… przestał bić?

      – Tak. Poproś, żeby łaskawie nie bił wołu.

      – Nie, to niemożliwe – odparł Prabu ze śmiechem.

      Pręt trzasnął w szeroki grzbiet zwierzęcia, a gwóźdź dziabnął go dwa razy.

      – Prabu, ja nie żartuję. Poproś go, żeby przestał.

      – Ale, Lin…

      Przy następnym ciosie wzdrygnąłem się, a moja mina przekonała go do działania.

      Niechętnie przekazał moją prośbę. Kishan słuchał uważnie, a potem dostał mimowolnego ataku chichotu. Jednak po jakimś czasie zauważył rozterkę syna i jego śmiech przycichł, a potem zupełnie utonął w lawinie pytań. Prabaker starał się odpowiadać, ale w końcu znowu spojrzał na mnie z bezradnością.

      – Mój ojciec, Lin, on chce wiedzieć, dlaczego ma przestać bić.

      – Nie chcę, żeby ranił wołu.

      Tym razem i Prabaker się roześmiał, a kiedy już zdołał przetłumaczyć moje słowa, roześmiał się i jego ojciec. Przez jakiś czas rozmawiali wesoło, a potem Prabaker znowu zwrócił się do mnie:

      – Mój ojciec pyta, czy to prawda, że w twoim kraju ludzie jedzą krowy?

      – No tak, to prawda, ale…

      – Ile krów zjadacie?

      – No… więc… my je eksportujemy. Nie zjadamy wszystkich sami.

      – Ile?

      – No, setki tysięcy. Może miliony, ale nasze metody są humanitarne i nie lubimy niepotrzebnego krzywdzenia zwierząt.

      – Mój ojciec mówi, że według niego bardzo trudno jest zjeść takie duże stworzenie, nie krzywdząc go.

      Potem zaczął wyjaśniać ojcu mój charakter, przytaczając historię ustąpienia miejsca w pociągu, podzielenia się z pasażerami owocami i innym jedzeniem i częstego wspomagania żebraków na ulicach Bombaju.

      Kishan zatrzymał gwałtownie wózek i zeskoczył z drewnianego jarzma. Zaatakował Prabakera ogniem nagłych pytań.

      – Ojciec chce wiedzieć, czy mamy jakieś prezenty z Bombaju dla niego i rodziny. Powiedziałem, że tak. Teraz chce, żebyś dał te prezenty tutaj, w tym oto miejscu, zanim pojedziemy dalej.

      – Chce, żebyśmy rozpakowali bagaże tutaj, na drodze?

      – Tak. Boi się, że kiedy dojedziemy do wioski Sunder, będziesz musiał okazać dobre serce i rozdasz wszystkie prezenty innym, a on ich nie dostanie. Chce dostać wszystkie teraz.

      Usłuchaliśmy. Pod popołudniowym sztandarem nieba w kolorze indygo, na pylistej drodze między falującymi zasiewami kukurydzy i prosa rozpostarliśmy wszystkie kolory Indii, żółcienie, czerwienie i błękity koszul, przepasek lungi i sari. Potem je przepakowaliśmy, wraz z pachnącymi mydłami, igłami, kadzidłami, agrafkami, perfumami, szamponami i olejkami do masażu, tak że jedna wielka torba zawierała wyłącznie prezenty dla rodziny Prabakera. Z tą torbą, bezpiecznie upchniętą w zasięgu ręki, Kishan Mango Kharre ruszył w ostatni etap podróży, jeszcze częściej i ze znacznie większym wigorem bijąc cierpliwego wołu.

      A potem, wreszcie, powitały nas głosy kobiet i dzieci, śmiechy i krzyki ożywienia. Dosięgły nas na chwilę przed ostrym zakrętem, za którym znajdowała się wioska Sunder z jedną szeroką ulicą z gładkiego, ubitego, złocistego rzecznego piasku. Po obu jej stronach stały domy rozmieszczone tak, że ich drzwi nie znajdowały się naprzeciw siebie. Domy były okrągłe, z jasnobrązowej gliny, z okrągłymi oknami i łukowatymi drzwiami. Dachy stanowiły kopulaste strzechy z trawy.

      Wiadomość o przybyciu cudzoziemca rozniosła się po całej okolicy. Do dwustu mieszkańców Sunder dołączyły setki z pobliskich wiosek. Kishan wwiózł nas w tłum i zatrzymał się przed swoim domem. Uśmiechał się tak szeroko, że na jego widok wszyscy musieli się roześmiać.

      Zeszliśmy z wózka i stanęliśmy z bagażem u stóp w kręgu sześciuset spojrzeń i szeptów. Mącona oddechami cisza zapadła w tłumie, stłoczonym tak bardzo, że każdy napierał na sąsiada. Byli tak blisko, że czułem ich oddechy na twarzy. Sześćset par oczu wpatrywało się we mnie z intensywną fascynacją. Nikt się nie odzywał. Prabaker stał u mojego boku i choć się uśmiechał i rozkoszował znaczeniem, jakie zyskał w tej chwili, on także był zachwycony wrażeniem, jakie zrobiliśmy.

      – Pewnie się zastanawiacie, dlaczego was tu wezwałem – powiedziałem tak poważnym tonem, że byłby śmieszny, gdyby choć jedna osoba zrozumiała żart. Oczywiście tak się nie stało i milczenie zgęstniało, a nawet najcichsze pomruki ucichły.

      Co można powiedzieć ogromnemu tłumowi obcych, którzy oczekują od ciebie jakiejś uwagi, a nie rozumieją twojego języka?

      Mój plecak spoczywał na ziemi. W górnej kieszeni na klapie znajdował się prezent od przyjaciela. Była to czapka błazna, czarno-biała, z dzwoneczkami na końcach trzech materiałowych rogów. Ten przyjaciel, aktor z Nowej Zelandii, używał czapki jako elementu kostiumu. Na lotnisku, kiedy do mojego odlotu do Indii zostały już tylko minuty, dał mi czapkę na szczęście, na pamiątkę, a ja wepchnąłem ją na wierzch.

      Istnieje taki rodzaj szczęścia, który polega głównie na znalezieniu się w odpowiednim miejscu we właściwym czasie, rodzaj natchnienia, który podpowiada tylko, jak zrobić właściwą rzecz w odpowiedni sposób, i to wszystko przychodzi jedynie wtedy, gdy oczyszczamy serce z ambicji, celów i planów, kiedy poddajemy się bez reszty temu szczęśliwemu, opatrznościowemu momentowi.

      Wyjąłem czapkę trefnisia i włożyłem, zapiąłem pod brodą, a rękami rozprostowałem materiałowe rogi. Pierwszy rząd gapiów cofnął się z cichym jękiem niepokoju. Wtedy uśmiechnąłem się i zakołysałem głową. Dzwoneczki zabrzęczały.

      – Siemanko! – zawołałem. – Zaczynamy przedstawienie!

      Efekt był porażający. Wszyscy parsknęli śmiechem. Cała grupa – kobiety, dzieci, mężczyźni – jednocześnie śmiała się, żartowała i krzyczała. Ktoś dotknął mojego ramienia. Dziecko z pierwszego rzędu wyciągnęło do mnie ręce. A potem nagle wszyscy w zasięgu ręki zaczęli mnie klepać, głaskać i szarpać. Podchwyciłem spojrzenie Prabakera. Radość i duma, które ujrzałem w jego oczach, były czymś w rodzaju modlitwy.

      Przez