Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

za niezbędne. Nie ma światła elektrycznego. Nie ma elektrycznych czajników. Nie ma telewizji. Nie ma radia. Nie ma muzyki. Nie miałem ze sobą nawet walkmana. Jak przeżyję bez muzyki?

      – Co ja zrobię bez muzyki? – odezwałem się ze świadomością, że jestem żałosny. Jednak nie potrafiłem stłumić rozczarowanego kwilenia w głosie.

      – Będzie pełno muzyki, baba – odpowiedział radośnie. – Ja będę śpiewać. Każdy będzie śpiewać. Będziemy śpiewać i śpiewać, i śpiewać.

      – Aha. No tak. Teraz już jestem spokojny.

      – I ty też będziesz śpiewać.

      – Na to nie licz.

      – W wiosce każdy śpiewa – powiedział z nagłą powagą.

      – Mhm.

      – Tak. Każdy.

      – Zajmiemy się tym śpiewającym problemem, kiedy nadejdzie pora. Daleko jeszcze?

      – O, malutki kawałeczek prawie niezbyt daleko. I wiesz, w wiosce mamy już wodę.

      – Jak to „już”?

      – Tak to, że w wiosce jest kran.

      – Kran. Jeden na całą wioskę?

      – Tak. I woda idzie przez całą godzinę, o drugiej po południu, każdego dnia.

      – Jedna godzina dziennie…

      – O tak. No, prawie każdego dnia. Czasami idzie tylko pół godziny. Czasami wcale nie idzie. Wtedy idziemy i zdejmujemy zielone z wody w studni i woda nie problem. Ach! Patrz! To mój ojciec!

      Przed nami krętą, zarośniętą ścieżką jechał zaprzężony w wołu wózek. Wół, wielkie bydlę o zakręconych rogach i sierści w kolorze café latte, był zaprzężony do wysokiego wózka w kształcie kosza z dwoma drewnianymi kołami o stalowych obręczach. Koła były wąskie, lecz wysokie i sięgały mi do ramienia. Na jarzmie siedział ojciec Prabakera, palący papierosa bidi.

      Kishan Mango Kharre był maleńki, niższy nawet od Prabakera, miał krótko obcięte siwe włosy, mały siwy wąsik i wydatny brzuch pomimo szczupłej sylwetki. Nosił białą czapkę, bawełnianą kurtę i dhoti kasty rolników. Dhoti, formalnie rzecz biorąc, jest opaską na biodra, ale nazwa ta odziera tę część stroju z jej spokojnej i pełnej wdzięku elegancji. Można ją zakasać tak, że stanie się roboczymi szortami, w sam raz do pracy w polu, albo rozpuścić, by niczym pantalony sięgała do kostek. Dhoti zawsze jest w ruchu i przy każdej czynności, od biegu po nieruchome siedzenie, powtarza ruchy ciała. W południe przepuszcza każdy wietrzyk, a wieczorem chroni przed chłodem. Jest skromna i praktyczna, a jednocześnie kokieteryjna i atrakcyjna. Gandhi nadał dhoti znaczenie podczas swych wypraw do Europy, gdy walczył o wyzwolenie Indii spod panowania Anglii. Jednak z całym szacunkiem dla Mahatmy, dopiero kiedy mieszka się i pracuje z indyjskimi rolnikami, zaczyna się w pełni doceniać subtelną i szlachetną urodę tego prostego płatu materiału.

      Prabaker rzucił bagaże i puścił się pędem. Ojciec zeskoczył z wołu i uścisnęli się nieśmiało. Uśmiech starszego pana mógł stanowić konkurencję dla uśmiechu Prabakera. Był szeroki na całą twarz i serdeczny. Kiedy Prabaker odwrócił się do mnie, stojąc u boku ojca, i ujrzałem podwójny egzemplarz tego gigantycznego uśmiechu – oryginał i jego nieco dostojniejszą kopię genetyczną – efekt był tak porażający, że mogłem jedynie bezradnie się uśmiechnąć.

      – Lin, to mój ojciec, Kishan Mango Kharre. Ojcze, to pan Lin. Jestem szczęśliwy, za bardzo szczęśliwy, że poznacie swoje osobistości.

      Uścisnęliśmy sobie dłonie i spojrzeliśmy w oczy. Prabaker i jego ojciec mieli taką samą, niemal idealnie okrągłą twarz i takie same zadarte, perkate nosy. Jednak Prabaker miał twarz zupełnie szczerą, prostoduszną i gładką, twarz jego ojca natomiast pokrywały głębokie zmarszczki, a kiedy się nie uśmiechał, jego oczy zasnuwał cień zmęczenia. Tak jakby zamknął w sobie jakieś drzwi i strzegł ich samymi oczami. Była to dumna twarz, ale smutna, zmęczona i strapiona. Minęło wiele czasu, zanim zdałem sobie sprawę, że wszyscy rolnicy, wszędzie, są równie zmęczeni, strapieni, dumni i smutni; że ziemia, którą się orze, i ziarno, które się w nią rzuca, są jedynym, co się naprawdę ma, gdy żyje się i pracuje na ziemi. I czasami, zbyt często, nie ma nic więcej, tylko to – ta milcząca, potajemna, łamiąca serce radość, którą Bóg daje temu, co kwitnie i rośnie – by pomóc ci znieść głód i strach przed złem.

      – Mój ojciec jest bardzo wielkim człowiekiem sukcesu. – Prabaker rozpromienił się dumnie, obejmując starszego pana. Znałem bardzo niewiele słów w marathi, a Kishan nie mówił po angielsku, więc Prabaker powtarzał wszystko w obu językach. Na dźwięk swojego języka Kishan uniósł koszulę pełnym wdzięku gestem i poklepał się po owłosionym pękatym brzuchu. Przemówił do mnie z roziskrzonym spojrzeniem, kołysząc głową w geście, który wydawał się niepokojąco obleśny.

      – Co on powiedział?

      – Chce, żebyś poklepał go po brzuszkach – wyjaśnił Prabaker z uśmiechem.

      Kishan uśmiechnął się równie szeroko.

      – Wolę nie.

      – Och, tak, Lin. On chce, żebyś go poklepał po brzuszkach.

      – Nie.

      – On bardzo chce twojego klepania.

      – Powiedz, że jestem pochlebiony i uważam, że to piękne brzuszki. Ale tym razem podziękuję.

      – Tylko małe klepu-klepu.

      – Nie – powtórzyłem z uporem.

      Kishan uśmiechnął się szeroko i parę razy poruszył zachęcająco brwiami. Nadal unosił koszulę powyżej piersi, eksponując okrągły, włochaty brzuch.

      – Proszę cię, Lin. Parę klepu-klepu. On cię nie ugryzie, brzuszki mego ojca.

      Czasami trzeba ustąpić, powiedziała Karla, zanim się wygra. I miała rację. Ustępliwość kryje się w sercu wszystkich indyjskich doświadczeń. Ustąpiłem. Rozejrzałem się po pustej drodze, wyciągnąłem rękę i poklepałem ciepły, puchaty brzuch.

      Oczywiście dokładnie wtedy spomiędzy wysokich zielonych łanów prosa wyłoniły się cztery ciemnośniade twarze. Byli to młodzi mężczyźni. Gapili się na nas z oczami wytrzeszczonymi ze zdumienia, w którym malował się strach, obrzydzenie i uciecha jednocześnie.

      Powoli, z całą godnością, jaką mogłem z siebie wykrzesać, oderwałem dłoń od brzucha Kishana. Starszy pan przyjrzał mi się, a potem spojrzał na tamtych, z podniesioną brwią i kącikami ust ściągniętymi w przebiegły uśmieszek zamykającego sprawę prokuratora.

      – Nie chciałbym psuć twojemu tacie zabawy, ale może powinniśmy się już zbierać.

      – Challo! – oznajmił Kishan, odgadując znaczenie moich słów. „Jedźmy”.

      Kiedy ładowaliśmy nasze bagaże i wspinaliśmy się na tył wózka, Kishan usiadł na jarzmie, uniósł długi bambusowy pręt z gwoździem na końcu i zadał nim wołu potężny cios.

      Zwierzę, w odpowiedzi na bolesny raz, ruszyło naprzód z szarpnięciem, a następnie zaczęło stąpać z donośną, łomoczącą powolnością. Ten równomierny, ale bardzo ospały krok nasunął mi pytanie, dlaczego to akurat wołu wybrano do tego zadania. Wydawało mi się, że indyjskie woły, zwane baille, to najpowolniejsze zwierzęta pociągowe świata. Gdybym zsiadł i ruszył umiarkowanym krokiem, pewnie byłbym dwa razy szybszy. Ci, którzy gapili się na nas z prosa, puścili się pędem przez gęste łany na poboczu ścieżki, by oznajmić nasze przybycie.

      Co