Название | Shantaram |
---|---|
Автор произведения | Roberts Gregory David |
Жанр | Поэзия |
Серия | |
Издательство | Поэзия |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-65586-44-5 |
Ponieważ miałem miejsce przy przejściu, przypadła mi rola przekazywania na tył autobusu różności, od tobołków po niemowlęta. Młody wieśniak, który podał mi pierwszy przedmiot, zawahał się przez chwilę i spojrzał w moje szare oczy. Kiedy zakołysałem głową na boki i uśmiechnąłem się, odpowiedział uśmiechem i podał mi paczkę. Zanim autobus wytoczył się z dworca, każdy mężczyzna w zasięgu wzroku uśmiechał się do mnie i kołysał głową, a ja rewanżowałem się im tym samym.
Napis za kierowcą ogłaszał wielkimi czerwonymi literami w marathi i po angielsku, że w autobusie tym jest miejsce wyłącznie dla czterdziestu ośmiu pasażerów. Nikt nie przejmował się faktem, że wieźliśmy siedemdziesięcioro pasażerów i dwie do trzech ton ładunku. Stary autobus kołysał się na zmęczonych resorach jak krypa podczas sztormu. Jego dach, boki i podłoga skrzypiały, jęczały i piszczały, a hamulce wydawały niepokojące kwiki. Mimo to kiedy autobus minął miejskie rogatki, kierowca zdołał go rozpędzić do osiemdziesięciu lub dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Biorąc pod uwagę wąską drogę, niebezpieczne stromizny po jednej stronie i liczne szeregi ludzi i zwierząt po drugiej, ogrom naszej rozkołysanej arki i mrożącą krew w żyłach wrogość, z jaką kierowca pokonywał każdy zakręt, ta prędkość wystarczyła, by na czas podróży uwolnić mnie od potrzeby snu czy odpoczynku.
Przez następne trzy godziny tego katastrofalnego pędu dotarliśmy na szczyt górskiego grzbietu, oznaczającego kraniec rozległej wyżyny Dekan, po czym zjechaliśmy w żyzne równiny w obrębie płaskowyżu. Składając w duchu dzięki za uratowanie życia i na nowo doceniając jego ulotny dar, wysiedliśmy z tego pierwszego autobusu na małym, zapiaszczonym, opuszczonym przystanku, oznaczonym jedynie podartą flagą, łopoczącą na gałęzi smukłego drzewa. Po godzinie zatrzymał się na nim drugi autobus.
– Goora kaun hain? – spytał kierowca, kiedy wdrapywaliśmy się po schodkach. „Kim jest ten biały?”.
– Maza mitra ahey – odpowiedział Prabaker z wystudiowaną nonszalancją, na próżno usiłując ukryć dumę. „To mój przyjaciel”.
Rozmowa toczyła się w marathi, języku stanu Maharasztra, którego stolicą jest Bombaj. Wtedy nie rozumiałem zbyt wiele, ale te same pytania i odpowiedzi powtarzały się tak często podczas tych spędzonych w wiosce miesięcy, że większości – z pewnymi odmianami – nauczyłem się na pamięć.
– Co on tu robi?
– Przyjechał do mojej rodziny.
– Skąd pochodzi?
– Z Nowej Zelandii.
– Z Nowej Zelandii?
– Tak. Nowa Zelandia. W Europie.
– Dużo pieniędzy w Nowej Zelandii?
– Tak, tak. Dużo. Wszystko to bogaci biali ludzie.
– Zna marathi?
– Nie.
– Hindi?
– Nie. Tylko angielski.
– Tylko angielski?
– Tak.
– Dlaczego?
– W jego kraju nie mówi się w hindi.
– Nie mówią w hindi?
– Nie.
– Nie ma marathi? Nie ma hindi?
– Nie. Tylko angielski.
– Święty ojcze! Biedny idiota.
– Tak.
– Ile ma lat?
– Trzydzieści.
– Wygląda starzej.
– Jak oni wszyscy. Wszyscy Europejczycy wyglądają na starszych i gorszych, niż są. Biali tak mają.
– Jest żonaty?
– Nie.
– Nieżonaty? Trzydzieści lat i nieżonaty? Co z nim nie tak?
– To Europejczyk. Oni się tam często żenią, jak są starzy.
– Zwariowali.
– Tak.
– Jaki ma zawód?
– Jest nauczycielem.
– Nauczyciel to dobry zawód.
– Tak.
– Ma rodziców?
– Tak.
– Gdzie są?
– W jego ojczyźnie. W Nowej Zelandii.
– Dlaczego nie jest z nimi?
– Podróżuje. Ogląda cały świat.
– Dlaczego?
– Europejczycy tak mają. Trochę popracują, a potem trochę pojeżdżą po świecie, samotnie, bez rodziny, dopóki się nie zestarzeją, a wtedy się żenią i robią się bardzo poważni.
– Zwariowali.
– Tak.
– Musi być samotny bez mamusi i tatusia, bez żony i dzieci.
– Tak. Ale Europejczykom to nie przeszkadza. Mają doświadczenie w samotności.
– Ma wielkie, silne ciało.
– Tak.
– Bardzo silne ciało.
– Tak.
– Lepiej dobrze go karm i dawaj mu dużo mleka.
– Tak.
– Bawolego.
– Tak, tak.
– I żeby się nie nauczył brzydkich słów. Nie ucz go kląć. Wszędzie jest pełno drani i dupków, którzy będą go uczyć niedobrych siostrojebnych słów. Trzymaj go z daleka od takich matkojebców.
– Dobrze.
– I nie pozwól, żeby ktoś go wykorzystał. Nie wygląda na specjalnie bystrego. Miej na niego oko.
– Jest mądrzejszy, niż na to wygląda, ale zadbam o niego.
Żadnemu pasażerowi nie przeszkadzało, że ta rozmowa potrwała parę minut, zanim wsiedliśmy i ruszyliśmy. Kierowca i Prabaker rozmawiali tak głośno, że wszyscy słyszeli tę wymianę zdań. A kiedy ruszyliśmy, kierowca dzielił się swoim nowym doświadczeniem nawet z osobami poza autobusem. Kiedy tylko zobaczył na poboczu mężczyzn i kobiety, wciskał klakson, by zwrócić ich uwagę, wskazywał kciukiem cudzoziemca na tyle autobusu i zwalniał, by piesi mogli mnie dokładnie obejrzeć.
Przy tak demokratycznym racjonowaniu zdumiewającej nowej atrakcji podróż, mająca trwać godzinę, rozciągnęła się do dwóch i zjawiliśmy się na pylistej drodze do wioski Sunder późnym popołudniem. Autobus jęknął i potoczył się dalej, zostawiając nas w ciszy tak głębokiej, że wietrzyk szumiący mi do ucha był jak dziecinny senny szept. Przez ostatnią godzinę mijaliśmy niezliczone pola kukurydzy i bananowe zagajniki, a teraz pieszo wlekliśmy się gościńcem między niezliczonymi polami prosa. Zboże, niemal dojrzałe, sięgało wysoko nad głowę i po paru minutach marszu znaleźliśmy się w głębi labiryntu o grubych ścianach. Przestwór nieba skurczył się do małego błękitnego łuku, a droga przed i za nami rozpłynęła się w zakrętach zieleni i złota, jakby w kurtynie zaciągniętej nad żywą sceną świata.
Od