Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

filmów po przyjmowanie setek tysięcy uchodźców z Tybetu, Iranu, Afganistanu, Afryki i Bangladeszu do kraju, w którym jest i tak za dużo smutków i potrzeb.

      Zacząłem rozumieć, że prawdziwa hipokryzja jest w oczach, głowach i krytyce tych, którzy przybywają z krajów dostatku, gdzie nikt nie musi walczyć o miejsce w pociągu. Już podczas tej pierwszej podróży zrozumiałem w głębi serca, że Didier miał rację, porównując Indie i miliard ich mieszkańców z Francją. Miałem zgodne z jego przekonaniem przeczucie, że gdyby na tak ciasnej przestrzeni znalazł się miliard Francuzów, Australijczyków czy Amerykanów, walka przy wsiadaniu do pociągu byłaby dużo gwałtowniejsza, a późniejsza uprzejmość znacznie mniejsza.

      I rzeczywiście uprzejmość i życzliwość, okazywane przez ludzi ze wsi, podróżujących kupców, wędrownych robotników i powracających synów, ojców i mężów, uczyniły tę podróż znośną, pomimo tłoku i nieustannie rosnącego upału. Każdy dostępny centymetr miejsca był zajęty, nawet mocne metalowe półki bagażowe nad naszymi głowami. Na korytarzu ludzie na zmianę siedzieli lub kucali na wyznaczonym i oczyszczonym w tym celu kawałku podłogi. Każdy czuł co najmniej dwa napierające na niego ciała – a jednak nikt nie okazał niezadowolenia czy złego humoru.

      Jednak kiedy po czterech godzinach podróży ustąpiłem miejsca staruszkowi z grzywą siwych włosów i okularami o szkłach grubych jak w wojskowej lornetce, Prabaker poczuł się sprowokowany do urażonej desperacji.

      – Tak bardzo walczyłem z miłymi ludziami o twoje siedzenie! A ty je oddajesz, jakbyś spluwał paanem, i wstajesz w przejściu, i w dodatku na swych nogach.

      – Daj spokój, Prabu. Przecież to staruszek. Nie pozwolę, żeby stał, kiedy ja siedzę.

      – To łatwe: wystarczy nie patrzeć na starą osobistość. Jeśli stoi, nie patrzę, jak stoi. To tylko jego interes, to stanie, i nie ma nic do twojego siedzenia.

      – Taki już jestem – odparłem, śmiejąc się z zażenowaniem, bo Prabu zwracał się wprost do całego wagonu zainteresowanych pasażerów.

      – Takie rany, takie siniaki na moim ciele! – jęczał Prabu, mówiąc do mnie, lecz zwracając się do zaciekawionej publiczności. Podniósł koszulę i podkoszulek, ukazując rzeczywiście brzydkie zadrapanie i ciemniejący siniak. – Tyle ran i siniaków, żeby ta stara osobistość mogła posadzić lewostronny pośladek! A żeby mogła posadzić prawostronny pośladek, mam więcej siniaków na drugiej stronie mego ciała. Dla niego, by posadził swoje obustronne pośladki na siedzeniu, kaleczę i siniaczę moje ciało. To wielki wstyd, Lin. To ci powiadam. To wielki wstyd.

      Przechodził z angielskiego na hindi i odwrotnie, aż wszyscy pojęli istotę jego pretensji. Każdy z moich współpasażerów spoglądał na mnie ze zmarszczonymi brwiami lub kręcąc głową z dezaprobatą. Najokropniejsze spojrzenie oczywiście miał tenże sam staruszek, któremu ustąpiłem miejsca. Gapił się na mnie złośliwie przez bite cztery godziny. Kiedy wreszcie wstał, a ja odzyskałem miejsce, wymamrotał tak potworną klątwę, że inni parsknęli śmiechem, a niektórzy wyrazili swoje współczucie, klepiąc mnie po ramionach i plecach.

      Pociąg mknął dalej przez senną noc i świt w barwie płatka róży. Patrzyłem, słuchałem, ocierałem się o ludzi z małych miast i wiosek. I podczas tych czternastu, na ogół milczących, godzin w zatłoczonej trzeciej klasie dowiedziałem się więcej, porozumiewając się na migi, niż przez miesiąc podróży pierwszą klasą.

      A podczas tej pierwszej wyprawy poza miasto żadne odkrycie nie sprawiło mi większej radości niż pełne tłumaczenie słynnego indyjskiego kołysania głowy. Przez te tygodnie, które spędziłem w Bombaju z Prabakerem, dowiedziałem się, że kołysanie głową na boki – najbardziej charakterystyczny z wyrazistych hinduskich gestów – jest ekwiwalentem potakiwania. Odkryłem także bardziej subtelne znaczenia: „zgadzam się z tobą” i „tak, chciałbym”. W pociągu okazało się, co jest uniwersalnym przesłaniem tego gestu używanego jako powitanie, dzięki czemu jest on wyjątkowo użyteczny.

      Większość wchodzących do otwartego wagonu witała pozostałych stojących lub siedzących mężczyzn nieznacznym kołysaniem głowy. Ten gest zawsze budził podobny odzew co najmniej jednej osoby, a czasami kilku. Widziałem to na kolejnych stacjach i zdawałem sobie sprawę, że przybysze nie mogą mieć na myśli „tak” ani „zgadzam się z tobą”, bo nic nie zostało powiedziane i wsiadający nie sprowokowali żadnej innej reakcji poza samym tym gestem. Stopniowo zdałem sobie sprawę, że kołysanie głową jest sygnałem niosącym przyjazne i rozbrajające przesłanie: „Jestem spokojnym człowiekiem. Nikomu nie chcę zrobić krzywdy”.

      Ten cudowny gest obudził mój podziw i niemałą zazdrość, więc ja też spróbowałem go wykonać. Pociąg zatrzymał się na wiejskiej stacyjce. Do wagonu wsiadł przybysz. Kiedy nasze oczy się spotkały, zakołysałem lekko głową i uśmiechnąłem się. Efekt był piorunujący. Mężczyzna rozpromienił się w uśmiechu tak olśniewającym, że prawie w połowie dorównał Prabakerowi, i zaczął tak intensywnie kołysać głową, że początkowo trochę się zaniepokoiłem. Jednak pod koniec podróży zyskałem już tyle wprawy, że potrafiłem wykonywać ten gest tak samo od niechcenia jak pozostali, i przekazywać nim umiarkowaną wiadomość. Była to pierwsza prawdziwie indyjska lekcja, jakiej nauczyło się moje ciało, i początek transformacji, która zrodziła się podczas tej podróży stłoczonych serc i trwała długie lata.

      Wysiedliśmy z pociągu w Dżalgaon, regionalnym centrum szczycącym się szerokimi ruchliwymi ulicami. Była dziewiąta i poranny ruch już się rozkręcił, rozdzwonił i rozkołysał. Kiedy opuszczaliśmy stację, z pociągu właśnie wyładowywano surowce – żelazo, szkło, drewno, materiały i plastik. Na stację przybywały najróżniejsze towary, od garnków i ubrań po ręcznie tkane maty, które później rozsyłano do miast.

      Zapach świeżego, mocno doprawionego jedzenia obudził mój apetyt, ale Prabaker popędził mnie na dworzec autobusowy. Szczerze mówiąc, ten dworzec był po prostu kawałkiem ubitej ziemi, na którym czekały dziesiątki dalekobieżnych autokarów. Przez pół godziny wędrowaliśmy od autobusu do autobusu, wlokąc za sobą ciężki bagaż. Nie potrafiłem odczytać napisów w hindi i marathi na boku każdego autobusu. Prabaker potrafił, ale i tak czuł potrzebę wypytania każdego kierowcę o miejsce przeznaczenia.

      – Czy tam z przodu nie ma napisu, dokąd jedzie każdy autobus? – spytałem, zirytowany zwłoką.

      – Tak. Widzisz, tam jest napisane Aurangabad, a tu Adżanta, a tam Chalisgao, a tam…

      – Tak, tak. To dlaczego pytasz każdego kierowcę, dokąd jedzie?

      – Och! – wykrzyknął, autentycznie zaskoczony pytaniem. – Bo nie każdy znak to prawdziwie znak.

      – Jak to nie „prawdziwie znak”?

      Prabu zatrzymał się, postawił swoją część bagażu i zaczął wyjaśniać cierpliwie i z pobłażliwym uśmiechem:

      – Widzisz, Lin, niektóre te kierujące osobistości jadą tam, gdzie nikt nie chce jechać. To małe wioski, tam jest tylko parę osobistości. Więc wieszają znak bardziej popularnego miejsca.

      – Mówisz, że wieszają znak wskazujący, że jadą do dużego miasta, gdzie chce pojechać mnóstwo ludzi, ale tak naprawdę jadą tam, gdzie nikt nie chce jechać?

      – Właśnie. – Rozpromienił się.

      – Dlaczego?

      – Widzisz, ponieważ chociaż ci, którzy z nimi pojadą, jadą do popularnego miejsca, to może kierowca przekona ich, żeby pojechali do niepopularnego miejsca. To biznes, Lin. Chodzi o biznes.

      – To szaleństwo – odparłem.

      – Musisz trochę wyrozumieć