Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

co robią. Powiedział, że to woda na mój prysznic. Że woda na prysznic pochodzi ze zbiornika na dachu, a ci ludzie napełniają go dzbanami.

      – Oczywiście.

      – Tak, ty to wiesz i ja to także już wiem, ale wczoraj usłyszałem o tym po raz pierwszy w życiu. W tym upale nabrałem zwyczaju brania prysznica trzy razy dziennie. Nie przyszło mi do głowy, że ludzie muszą wchodzić na szóste piętro, żeby napełnić ten cholerny zbiornik, bym ja mógł brać prysznic. Poczułem się strasznie, wiesz? Powiedziałem Prabakerowi, że nigdy więcej nie wykąpię się w tym hotelu. Nigdy.

      – A on co powiedział?

      – Powiedział: „Nie, nie, nie rozumiesz”. Nazwał to „ludzką robotą”. Tylko dzięki takim turystom jak ja ci ludzie mają pracę. I powiedział, że każdy z nich utrzymuje ze swoich zarobków rodzinę. „Powinieneś brać trzy prysznice, cztery prysznice, nawet pięć pryszniców codziennie”.

      Pokiwała głową.

      – Potem kazał mi obserwować tych mężczyzn, którzy znowu wyruszyli w miasto, pchając cysternę. I chyba rozumiem, o co mu chodziło, co chciał mi pokazać. To byli silni faceci. Silni, dumni i zdrowi. Nie żebrali i nie kradli. Ciężko pracowali na chleb i byli z tego dumni. Kiedy znaleźli się na ulicy, z tymi silnymi mięśniami, i kiedy młode dziewczyny zaczęły rzucać im ukradkowe spojrzenia, podnieśli głowy i spojrzeli prosto przed siebie.

      – I nadal bierzesz w hotelu prysznic?

      – Trzy razy dziennie. – Roześmiałem się. – Powiedz, dlaczego Lettie jest taka zła na Maurizia?

      Spojrzała na mnie, zajrzała mi prosto w oczy – drugi raz tego wieczoru.

      – Lettie ma znajomego w rejestracji cudzoziemców. To oficer policji, ma obsesję na punkcie szafirów, a Lettie dostarcza mu je po cenie hurtowej albo trochę niższej. Czasami w zamian za tę… przysługę… może załatwić przedłużenie wizy, niemal na czas nieokreślony. Maurizio chciał, żeby mu przedłużyła wizę na następny rok. Pozwolił jej sądzić, że jest w niej zakochany, no, można powiedzieć, że ją uwiódł, a kiedy dostał to, czego chciał, rzucił ją.

      – Lettie jest twoją przyjaciółką…

      – Ostrzegałam ją. Maurizia nie należy kochać. Można z nim robić wszystko, byle go nie kochać. Nie posłuchała.

      – Nadal lubisz Maurizia? Choć tak potraktował twoją przyjaciółkę?

      – Maurizio postąpił zgodnie z moimi przewidywaniami. W jego pojęciu była to wymiana uczucia za wizę i transakcja była uczciwa. Ze mną by się na to nie odważył.

      – Boi się ciebie? – spytałem z uśmiechem.

      – Tak, chyba trochę. Między innymi dlatego go lubię. Nie mogłabym szanować człowieka, który nie ma dość rozsądku, by się mnie chociaż trochę bać.

      Wstała, a ja wstałem razem z nią. W świetle latarni jej zielone oczy były klejnotami pożądania, mokrymi od światła. Jej usta wygięły się w półuśmiechu, który należał do mnie – ta chwila należała tylko do mnie – a ten żebrak, moje serce, poczuł nadzieję i zaczął błagać.

      – Jutro – powiedziała – kiedy pojedziesz do wioski Prabakera, postaraj się kompletnie odpuścić i poddać temu doświadczeniu. Po prostu… odpuść sobie. W Indiach czasami trzeba się poddać, zanim się wygra.

      – Zawsze masz jakąś mądrą radę, co? – zauważyłem z cichym śmiechem.

      – Ta nie jest mądra. Myślę, że mądrość to tylko spryt wypatroszony z odwagi. Wolałabym być sprytna niż mądra. Większość znanych mi mędrców to przykre osobniki, ale jeszcze nie poznałam sprytnego mężczyzny czy kobiety, których bym nie polubiła. Gdybym chciała dać ci mądrą radę – których nie daję – powiedziałabym: nie upijaj się, nie wydaj wszystkich pieniędzy i nie zakochaj się w jakiejś ładnej wieśniaczce. To by było mądre. Oto różnica między sprytnym i mądrym. Wolę spryt i dlatego kazałam ci się poddać, choćby cię w tej wiosce spotkało nie wiadomo co. Dobrze, zbieram się. Spotkaj się ze mną po powrocie. Będę czekała. Naprawdę.

      Pocałowała mnie w policzek i odwróciła się. Nie mogłem usłuchać impulsu, który kazał mi chwycić ją w ramiona i pocałować w usta. Odprowadziłem ją wzrokiem, jej ciemną sylwetkę, będącą częścią nocy. Potem weszła w ciepłe, żółte światło przy drzwiach swego mieszkania i zupełnie jakby moje oczy ożywiły jej cień, jakby moje serce nadało jej kolory i światło miłości. Odwróciła się, zobaczyła mnie i cicho zamknęła drzwi.

      Ta ostatnia godzina z nią była próbą borsalina, byłem tego pewien, i przez całą drogę do hotelu zadawałem sobie pytanie, czy ją zdałem. Nadal się nad tym zastanawiam – po tylu latach – i ciągle nie wiem.

      5

      Długie, płaskie międzynarodowe perony na Victoria Terminus ciągnęły się aż po horyzont pod metalową osłoną sklepionych sufitów. Cherubinami tego architektonicznego nieba były gołębie, tak wysoko przelatujące z trzepotem z grzędy na grzędę, że ledwie je widziałem; dalekie, niebiańskie byty złożone z lotu i białego światła. Wielki dworzec – ci, którzy korzystają z niego codziennie, nazywają go V.T. – słusznie słynął z misternych ornamentów na fasadach, wieżach i zabudowaniach zewnętrznych. Ale najbardziej wysublimowane piękno według mnie znajdowało się w katedralnym wnętrzu. Tu ograniczenia funkcjonalności spotykały się z ambicjami sztuki, a miejsce dla wizji miało takie samo znaczenie jak miejsce dla podróżnych.

      Przez długą godzinę siedziałem wśród naszych bagaży na międzynarodowym peronie od strony ulicy. Była szósta wieczorem, a dworzec pękał w szwach od ludzi, waliz, tłumoków i bogatej kolekcji zwierząt – żywych i takich, które niedawno pożegnały się z tym światem.

      Prabaker wbiegł w tłum kłębiący się między dwoma stojącymi pociągami. Już po raz piąty. Potem, po kilku minutach, po raz piąty wrócił galopem.

      – Na Boga, Prabu! Siadaj!

      – Nie mogę siadać, Lin.

      – Więc wsiądźmy do tego pociągu.

      – Nie mogę wsiadać też. Nie pora wsiadać do pociągu.

      – A… kiedy będzie pora?

      – Chyba… za malutką troszeczkę bardzo wkrótce, a niedługo. Słuchaj! Słuchaj!

      Głośnik coś powiedział. Możliwe, że po angielsku. Brzmiało to jak bełkot rozgniewanego pijaka, zwielokrotniony przez jedyne w swoim rodzaju zniekształcenia starych głośników w kształcie lejka. Prabaker nasłuchiwał, a na jego twarzy malowała się cała gama uczuć od lęku po ból.

      – Teraz! Lin, teraz! Szybko! Spieszmy się! Spiesz się!

      – Czekaj, czekaj. Najpierw przez ciebie sterczę tu godzinami jak posąg Buddy, a teraz nagle mam się spieszyć?

      – Tak, baba. Nie ma czasu robić Buddę – za wyproszeniem świętości. Teraz czas robić wielki bieg. On nadchodzi!

      – Kto nadchodzi?

      Prabaker spojrzał na peron. Komunikat, cokolwiek oznaczał, miał piorunujący wpływ na tłum, który rzucił się na dwa stojące pociągi, ludzie wciskali siebie i pakunki w drzwi i okna. Z kipieli ciał wyłonił się człowiek, który ruszył w naszą stronę. Był ogromny, jeden z największych znanych mi ludzi. Miał ze dwa metry wzrostu, potężną muskulaturę i długą, gęstą brodę spływającą na szeroką pierś. Nosił uniform bombajskiego tragarza – czapka, koszula i szorty z surowego czerwono-oliwkowego płótna.

      – On!