Название | Shantaram |
---|---|
Автор произведения | Roberts Gregory David |
Жанр | Поэзия |
Серия | |
Издательство | Поэзия |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-65586-44-5 |
Kiedy olbrzym umieścił sobie na głowie mój ciężki plecak i zebrał resztę bagaży, Prabaker ustawił mnie za jego plecami i chwycił w garść jego czerwoną koszulę.
– Masz, Lin, utrzymaj się jego koszuli – pouczył mnie. – Utrzymaj się i nie opuszczaj tej koszuli. Daj mi głęboką i specjalną obietnicę. Nigdy nie opuścisz tej koszuli.
Minę miał tak niezwykle poważną i przejętą, że skinąłem głową i chwyciłem tragarza za koszulę.
– Nie, wypowiedz to też! Wypowiedz te słowa: „Nigdy nie opuszczę tej koszuli”. Szybko!
– Och, jak rany… No dobra! Nigdy nie opuszczę tej koszuli. Jesteś zadowolony?
– Do widzenia, Lin! – krzyknął Prabaker i rzucił się w kipiący tłum.
– Co? Co? A ty dokąd? Prabu? Prabu!
– Okay! Ruszamy! – ryknął tragarz głosem, który równie dobrze mógłby się dobywać z niedźwiedziej groty i lufy zardzewiałej armaty.
Ruszył w tłum, ciągnąc mnie za sobą i przy każdym kroku wymierzając kopniaki potężnymi kolanami. Tłum pierzchał przed nim czym prędzej. Kto się ociągał, frunął w powietrzu.
Grożąc, przeklinając i ubliżając, tragarz wydeptywał ścieżkę w gęstym tłumie. Przy każdym ruchu jego potężnych nóg ludzie padali pokotem. W samym środku tłumu wrzask był tak głośny, że czułem go na skórze. Ludzie darli się jak ofiary katastrofy. Z głośników atakowały porażające i niezrozumiałe obwieszczenia. Nieustannie wyły syreny, dzwoniły dzwonki, gwizdały gwizdki.
Dotarliśmy do wagonu, podobnie jak inne pękającego w szwach, a drzwi blokował niewzruszony mur ciał. Powstała szczelna zapora nóg, pleców i głów. Zdumiony i ani trochę niezawstydzony, wisiałem na tragarzu, który pracowicie kolanami torował sobie drogę do wejścia.
W końcu jego nieubłagany marsz naprzód ustał. Byliśmy na środku wagonu. Sądziłem, że tłum stał się zbyt gęsty nawet dla tego Robocopa. Wpiłem się w jego koszulę, by za żadne skarby nie rozdzielić się z nim, gdyby znowu ruszył. Stopniowo dotarło do mnie, że przez wściekły hałas duszącego tłumu dobiega mnie natarczywa i umęczona mantra: sarr… sarr… sarr… sarr… sarr…
W końcu uświadomiłem sobie, że to mówi mój tragarz. Nie poznałem słowa, które powtarzał z takim niepokojem, ponieważ nie przywykłem, żeby się do mnie tak zwracano: sir.
– Sir! Sir! Sir! – huczał tragarz.
Puściłem jego koszulę i powiodłem wokół wzrokiem, który natychmiast zatrzymał się na Prabakerze, rozciągniętym jak długi na całej ławce. Wdarł się do wagonu przed nami, zajął miejsce i bronił go własnym ciałem. Nogi owinął wokół oparcia po jednej stronie, ręce zacisnął na oparciu od strony okna. Do przedziału wpadło pół tuzina podróżnych i każdy z wściekłością usiłował go oderwać od oparć. Ciągnęli go za włosy, szturchali, kopali i bili po twarzy. Prabaker nie mógł się bronić, ale kiedy nasze spojrzenia się spotkały, przez grymas bólu przebił się triumfalny uśmiech.
Rzuciłem się na mężczyzn, chwyciłem ich za kołnierze i odtrąciłem z mocą, która rodzi się ze słusznego gniewu. Prabaker usiadł, a ja zająłem miejsce obok niego. Natychmiast rozpoczęła się bójka o zwolnione miejsce obok nas. Tragarz rzucił nam bagaż do stóp. Twarz, włosy i koszula ociekały mu potem. Skinął głową Prabakerowi, oddając mu szacunek. A ten był równie wielki – jego gniewne oczy nie pozostawiały co do tego wątpliwości – jak pogarda dla mnie. Potem przepchnął się przez tłum aż do samych drzwi, wykrzykując obelgi.
– Ile mu zapłaciłeś?
– Czterdzieści rupii, Lin.
Czterdzieści rupii. Ten człowiek wdarł się do wagonu z całym naszym bagażem za dwa dolary amerykańskie.
– Czterdzieści!
– Tak. – Prabaker westchnął. – Bardzo drogo. Ale takie dobre kolana są bardzo dobre. Ma sławne kolana, wiesz. Wielu przewodników się ubiega o te jego dwa kolana. Ale przekonałem go, żeby nam pomagał, bo mu powiedziałem, że jesteś… nie wiem, jak to powiedzieć po angielsku… że masz niepełny rozum.
– Upośledzony umysłowo. Powiedziałeś, że jestem upośledzony umysłowo?
– Nie, nie. – Zmarszczył brwi, zastanawiając się. – Chyba dobrzejsze jest słowo „głupi”.
– Powiedzmy to wprost: powiedziałeś mu, że jestem głupi, i dlatego zgodził się nam pomóc.
– Tak. – Prabaker się rozpromienił. – Ale nie tylko troszkę głupi. Powiedziałem, że jesteś bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo…
– Dobra, już łapię.
– Więc cena była dwadzieścia rupii za jedno kolano. A teraz mamy tu to oto dobre siedzenie.
– Nic ci nie jest? – spytałem, zły, że ucierpiał z mojego powodu.
– Nic, baba. Parę siniaków zyska moje całe ciało, lecz nic nie jest złamane.
– Coś ty najlepszego zrobił? Dałem ci pieniądze na bilety. Mogliśmy usiąść w drugiej albo pierwszej klasie jak cywilizowani ludzie. Co my tu robimy?
Spojrzał na mnie z naganą i rozczarowaniem w wielkich, jasnobrązowych oczach. Wyjął z kieszeni zwitek banknotów i oddał mi.
– To reszta za bilety. Każdy może kupić bilety pierwszej klasy. Jeśli chcesz kupić bilety pierwszej klasy, możesz kupić sam. Nie potrzebujesz bombajskiego przewodnika, żeby kupić bilety w wygodnych, pustych wagonach. Ale potrzebujesz bardzo znakomitego bombajskiego przewodnika jak ja, jak Prabaker Kishan Kharre, by dostać się do tego wagonu na dworcu V.T. i dostać dobre miejsca, tak? To moja praca.
– Oczywiście. – Złagodniałem, choć nadal byłem na niego zły, bo miałem wyrzuty sumienia. – Ale proszę cię, nie dawaj się już bić do końca podróży tylko po to, żebym miał gdzie siedzieć, dobrze?
Przez chwilę zastanawiał się, marszcząc brwi, a potem znowu się rozpromienił, a jego znajomy uśmiech roziskrzył mroczny przedział.
– Jeśli bić się będzie absolutnie trzeba – powiedział, twardo i życzliwie negocjując warunki swojej pracy – zakrzyczę jeszcze głośniej i wtenczas przybędziesz uratować moje siniaki. Umowa postoi?
– Postoi. – Westchnąłem, a pociąg nagle szarpnął i ze zgrzytem zaczął wyjeżdżać z dworca.
W chwili gdy pociąg ruszył, wrzaski, bójki i przepychanki ustały jak nożem uciął, a na ich miejscu zjawiła się wystudiowana, wytworna uprzejmość, która towarzyszyła nam do końca podróży.
Mężczyzna naprzeciwko mnie poruszył się, przypadkiem dotykając mnie nogą. Było to zaledwie muśnięcie, prawie niewyczuwalne, ale on natychmiast dotknął czubkami palców prawej ręki mego kolana, a potem swojej piersi – indyjski gest przeprosin za niezamierzoną obrazę. W całym przedziale i na korytarzu pasażerowie odnosili się do siebie z równym szacunkiem i życzliwością.
Początkowo, podczas tej pierwszej podróży z miasta do Indii, takie nagłe ataki uprzejmości po brutalnych przepychankach przy wsiadaniu do pociągu doprowadzały mnie do furii. Wydawało mi się, że to hipokryzja – robić takie ceregiele z powodu dotknięcia stopy, kiedy parę minut wcześniej byli gotowi powyrzucać się przez okna.
Teraz, wiele lat i wiele podróży po tej pierwszej wyprawie zatłoczonym wiejskim pociągiem, wiem, że dzikie walki i dworna uprzejmość to wyraz tej samej filozofii: