Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

jak łapy niedźwiedzia.

      – Dobranoc! – zawołał po chwili po angielsku. Uniósł rękę do czoła i serca w dwornym geście. Kolejny zgrabny, efektowny piruet i popędził jezdnią, przyspieszając na łagodnym spadku ulicy prowadzącej w stronę Wrót Indii.

      Patrzyliśmy za nim, a potem Karla pociągnęła mnie za rękę na chodnik. Pozwoliłem się prowadzić. Pozwoliłem się zagarnąć łagodnej prośbie fal i barwie jej głosu; mrocznemu niebu i jeszcze mroczniejszej nocy jej włosów, morsko-kamiennemu zapachowi śpiącej ulicy i wysublimowanym perfumom na jej ciepłej skórze. Pozwoliłem się znieść w jej życie i życie miasta. Odprowadziłem ją do domu. Życzyłem dobrej nocy. A wracając samotnie do hotelu milczącymi ulicami, cicho nuciłem.

      3

      – Mówisz, że wreszcie przechodzimy do prawdziwego życia.

      – Będzie pełno życia, baba – zapewnił mnie Prabaker – i bardzo prawdziwie. Teraz zobaczysz prawdziwie miasto. Normalnie nigdy nie zabieram turystów w te miejsca. One nie są podobające, a mnie się nie podoba, jak im się nie podoba. A może czasami im się za bardzo podoba w tych miejscach, a mnie się to jeszcze bardziej nie podoba, tak? Trzeba mieć dobre głowy, żeby podobać te miejsca, i trzeba mieć dobre serca, żeby za bardzo ich nie podobać. Tak jak ty, Linbaba. Ty jesteś moim dobrym przyjacielem. Wiedziałem to bardzo dobrze tego pierwszego dnia, kiedy piliśmy whisky w twoim pokoju. Teraz mój Bombaj z twoimi dobrymi głowami i dobrymi sercami – zobaczysz go całego.

      Jechaliśmy taksówką po ulicy Mahatmy Gandhiego koło Flora Fountain, w stronę Victoria Terminus. Do południa została godzina, a nurt samochodów w tym kamiennym kanionie wezbrał od mnóstwa wózkarzy z tiffinami. Wózkarze zbierali obiady w domach i mieszkaniach i umieszczali je w blaszanych cylindrach zwanych jalpaanami lub tiffinami. Wielkie tace tiffinów stawiali na długich drewnianych wózkach. Rozwozili obiady po całym mieście, wśród niezliczonych autobusów, ciężarówek, skuterów i samochodów. Nikt z wyjątkiem tych, którzy zarządzali tą usługą, nie wiedział, jak to właściwie wygląda; jak ledwie umiejący czytać ludzie rozeznają się w oszałamiająco skomplikowanym systemie symboli, kolorów i liczb, oznaczających i indentyfikujących cylindry; jak dzień po dniu setki tysięcy identycznych pojemników przemierza miasto na oblewanych potem drewnianych wózkach i za każdym razem dociera do właściwego odbiorcy pomiędzy milionami mieszkańców – i jak się to osiąga za koszt obliczany w centach, a nie dolarach. Magia łącząca zwyczajność z niemożliwym to niewidzialna rzeka, która płynie przez każdą ulicę i każde żywe serce w Bombaju i nic, od poczty po błagania żebraków, nie może bez niej funkcjonować.

      – Ten autobus, jaki numer, Linbaba? Szybko, ty odpowiedz.

      – Chwileczkę. – Zawahałem się, wyjrzałem przez uchylone okno taksówki, usiłując odczytać ozdobne numery na czerwonym piętrusie, który na chwilę zatrzymał się naprzeciwko nas. – Ee… jeden, zero, cztery, tak?

      – Bardzo, bardzo doskonale! Tak ładnie uczysz się cyfr hindi. Teraz nie problem dla ciebie czytać numery autobusu, pociągu, i w menu, i przy kupowaniu narkotyków i innych dobrych rzeczy. Teraz powiedz, co to jest alu palak?

      – Alu palak to ziemniaki ze szpinakiem.

      – Dobrze. I bardzo dobre jedzenie, czego nie powiedziałeś. Uwielbiam alu palak. Co to phul gobhi i bhindi?

      – To… a tak, kalafior i… i okra.

      – Tak jest. I także bardzo dobre jedzenie, znowu nie powiedziałeś. Co to baingan masala?

      – To, hm, bakłażan z przyprawami.

      – Znowu bardzo dobrze! Co, nie lubisz baingan?

      – Dobrze, dobrze! Baingan to też dobre jedzenie!

      – A ja nie bardzo lubię – prychnął, marszcząc swój perkaty nos. – Powiedz, co nazywamy chehra, munhdil!

      – Dobrze… nie podpowiadaj… twarz, usta i serce. Tak?

      – Bardzo tak, nie problem. Patrzyłem, jak ładnie jesz ręką, bardzo dobry indyjski styl. I jak uczysz się pytać: ile to, ile tamto, daj mi dwa kubki herbaty, chcę więcej haszyszu – jak mówisz do ludzi tylko w hindi jedynie. Wszystko widziałem. Jesteś moim najlepszym uczniem, Linbaba. A ja jestem twoim najlepszym nauczycielem, tak jest?

      – Tak jest, Prabu. – Roześmiałem się. – Hej! Uważaj!

      Mój krzyk obudził taksówkarza, który w ostatniej chwili wyminął zaprzężony w wołu wóz, usiłujący zakręcić przed nami. Taksówkarz – krzepki i śniady, z najeżonym wąsem – był wyraźnie oburzony, że ośmieliłem się uratować nam życie. Kiedy wsiedliśmy, ustawił lusterko tak, żeby nie widzieć w nim nic prócz mojej twarzy. Teraz spiorunował mnie wzrokiem i zaczął bulgotać przekleństwa w hindi. Prowadził jak uciekinier, gwałtownie skręcał w prawo i w lewo, omijając wolniejsze pojazdy. Do wszystkich na drodze odnosił się z rozeźloną, zastraszającą wojowniczością. Niemal najeżdżał na ociągające się pojazdy, trąbił, a potem prawie je taranował. Jeśli wolniejszy samochód skręcał w lewo, by pozwolić mu przejechać, nasz kierowca nie wyprzedzał go jeszcze przez jakiś czas, miotając obelgi. Widząc przed sobą inny powolny pojazd, rzucał się naprzód, by powtórzyć całą procedurę. Od czasu do czasu otwierał drzwi i wychylał się, by splunąć sokiem z paanu, na długie chwile odrywając oczy od jezdni przed sobą.

      – To świr – mruknąłem do Prabakera.

      – Jazda nie bardzo dobra – odpowiedział Prabaker, oburącz trzymając się oparcia siedzenia przed sobą. – Ale muszę powiedzieć, plucie i przeklinanie pierwsza klasa.

      – Na Boga, każ mu się zatrzymać! – krzyknąłem, gdy taksówka jechała, przyspieszając, prosto w stronę korka. – On nas pozabija!

      – Band karo! – krzyknął Prabaker. „Stop!”.

      Dla lepszego efektu dodał jeszcze przekleństwo, ale kierowca tylko się bardziej rozeźlił. Samochód mknął, a on odwrócił się, żeby na nas warknąć. Usta miał szeroko otwarte, zęby wyszczerzone. Oczy zrobiły mu się ogromne, czarne i wściekłe.

      – Arrey! – wrzasnął Prabaker, wskazując na coś za kierowcą.

      Za późno. Taksówkarz odwrócił się gwałtownie. Ręce zesztywniały mu na kierownicy, mocno wdepnął hamulec. Wpadliśmy w poślizg na długą sekundę… dwie… trzy… Usłyszałem bulgot powietrza w gardle kierowcy. Brzmiał jak cmoknięcie, jakby wyciągano płaski kamień z błotnistego dna rzeki. Potem rozległ się łomot i trzask, gdy zderzyliśmy się z samochodem przed nami. Rzuciło nas na oparcie siedzenia; dwa inne samochody wpadły na nas, czemu towarzyszył ogromny łomot.

      Szklane i chromowane okruchy posypały się na drogę jak metaliczne oklaski w nagłej ciszy po zderzeniu. Podczas wstrząsu uderzyłem głową w drzwi. Czułem, że z rozcięcia nad okiem cieknie mi strużka krwi, ale poza tym nie odniosłem obrażeń. Kiedy wpełzałem na siedzenie, poczułem na sobie ręce Prabakera.

      – Nie rozłamałeś się, Lin? W porządku?

      – W porządku, w porządku.

      – Na pewno? Nic rozłamanego?

      – O Jezu, Prabu, nieważne, czy ten gość dobrze pluje, czy nie – powiedziałem, śmiejąc się nerwowo z ulgi. – Napiwku nie dostanie. A ty żyjesz?

      – Musimy wysiąść! – Jego głos zmienił się w histeryczny pisk. – Już! Natychmiast! Teraz!

      Po jego stronie drzwi się zaklinowały. Usiłował je wyważyć ramieniem – ani drgnęły. Sięgnął do drzwi po mojej stronie, ale natychmiast zauważył, że zablokował je inny samochód. Nasze