Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

na świecie portu, czarna woda z przystanią zakotwiczonych świateł – setek statków. Dalej horyzont drżał od płomieni wyrzucanych z wież nadbrzeżnych rafinerii. Nie było księżyca. Dochodziła północ, ale powietrze było tak samo rozgrzane jak wczesnym popołudniem. Bryza znad Morza Arabskiego od czasu do czasu nawiewała nad sięgającym pasa kamiennym murem wodny pył; samum przyniósł ten pył aż z wybrzeży Afryki.

      Szliśmy powoli. Często spoglądałem w niebo, tak ciężkie od gwiazd, że czarna siatka nocy spęczniała od tego migotliwego połowu. Więzienie oznaczało lata bez wschodów i zachodów słońca, bez nocnego nieba, zamknięcie w celi przez szesnaście godzin dziennie, codziennie, od wczesnego popołudnia do późnego ranka. Więzienie oznaczało odebranie słońca, księżyca i gwiazd. Więzienie nie jest piekłem, ale nie ma w nim nieba. W pewien sposób to także piekło.

      – Trochę przesadzasz z tym byciem dobrym słuchaczem, wiesz?

      – Co? A, przepraszam. Zamyśliłem się – powiedziałem ze skruchą i wróciłem do rzeczywistości. – Hej, zanim zapomnę, tu masz te pieniądze od Ulli.

      Przyjęła zwitek banknotów i wrzuciła do torby, nie patrząc na nie.

      – Dziwne, wiesz. Ulla odeszła do Modeny, żeby się uwolnić od kogoś, kto traktował ją jak niewolnicę. Teraz pod pewnym względem stała się niewolnicą Modeny. Ale go kocha i dlatego się wstydzi, że musi go okłamywać, odkładać trochę pieniędzy dla siebie.

      – Niektórzy lubią niewolę.

      – Nie tylko niektórzy – rzuciła z nagłą i peszącą goryczą. – Kiedy rozmawiałeś z Didierem o wolności, kiedy cię spytał: „Wolność czego?”, powiedziałeś: „Wolność odmowy”. Śmieszne, ale wydawało mi się, że ważniejsza jest wolność wyrażenia zgody.

      – Skoro o Didierze mowa – powiedziałem lekko, by zmienić temat i poprawić jej nastrój. – Czekając na ciebie, odbyłem z nim długą rozmowę.

      – A raczej on długo rozmawiał z tobą.

      – No, owszem, ale interesująco. Podobało mi się. Po raz pierwszy tak rozmawialiśmy.

      – Co ci wygadał?

      – Wygadał? – To słowo wydało mi się dziwne. Tak jakby istniały rzeczy, których nie powinien mi mówić. – Opowiadał mi o ludziach z Leopolda. O Afgańczykach, Irańczykach i Sainikach Sziwa – czy jak się na nich mówi – oraz szefach miejscowej mafii.

      Uśmiechnęła się krzywo.

      – Nie przywiązywałabym większej wagi do tego, co mówi Didier. Potrafi być bardzo powierzchowny, zwłaszcza kiedy poważnieje. To taki facet, który przenika wszystko aż do samego naskórka, rozumiesz? Kiedyś powiedziałam mu, że jest tak powierzchowny, że zna tylko pojedyncze znaczenie słów. Śmieszne, ale się ubawił. Muszę mu to przyznać, nie można go obrazić.

      – Myślałem, że się przyjaźnicie – zauważyłem, postanawiając nie powtarzać, co Didier o niej powiedział.

      – Przyjaźnimy się… no, czasami. Właściwie nie wiem, co to jest przyjaźń. Znamy się od lat. Kiedyś mieszkaliśmy razem… mówił ci?

      – Nie.

      – No tak. Przez rok, kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Bombaju. Zajmowaliśmy takie wariackie, zrujnowane mieszkanko w okolicy Fortu. Budynek się rozpadał. Codziennie budziliśmy się z twarzami w tynku, który sypał się z brzuchatego sufitu, a na korytarzu zawsze leżały świeże kawałki kamienia i drewna. Cały ten budynek rozpadł się podczas monsunu parę lat temu, zginęło wtedy parę osób. Chodzę tam czasami i patrzę na dziurę w niebie, tam gdzie był mój pokój. Pewnie można powiedzieć, że jesteśmy sobie bliscy, Didier i ja. Ale przyjaźń? Przyjaźń to coś, co coraz trudniej mi zrozumieć, z każdym cholernym rokiem mojego życia. Przyjaźń to coś jakby klasówka z algebry, której nikt nie zdaje. Kiedy mam podły humor, mówię, że przyjaciel to ktoś, kogo nie nienawidzisz.

      Mówiła poważnie, ale pozwoliłem sobie na cichy śmiech.

      – To dość radykalne.

      Spojrzała na mnie bardzo poważnie, ale po chwili też się roześmiała.

      – Może i tak. Jestem zmęczona. Od paru dni się nie wysypiam. Nie chciałam obgadywać Didiera, ale czasami bywa wkurzający, wiesz? Mówił coś o mnie?

      – Powiedział… że jesteś piękna.

      – Tak powiedział?

      – Tak. Mówił o urodzie czarnych i białych i powiedział: „Karla jest piękna”.

      Uniosła łagodnie brwi przyjemnie zaskoczona.

      – No, uznam to za duży komplement, choć straszny z niego kłamca.

      – Lubię Didiera.

      – Dlaczego? – spytała natychmiast.

      – No, nie wiem. Chyba przez ten jego profesjonalizm. Lubię ludzi, którzy znają się na tym, co robią. I jest w nim taki smutek… który rozumiem. Przypomina mi paru moich znajomych. Przyjaciół.

      – Przynajmniej nie robi tajemnicy ze swojej dekadencji – rzuciła, a mnie nagle przypomniało się to, co Didier mi o niej powiedział i mocy tajemnic. – Może to właśnie nas łączy, Didiera i mnie, oboje nienawidzimy hipokrytów. Hipokryzja to inny rodzaj okrucieństwa. A Didier nie jest okrutny. Dziki, ale nie okrutny. Ostatnio przycichł, ale kiedyś jego romanse były skandalami na całe miasto, przynajmniej dla tutejszych cudzoziemców. Jednej nocy zazdrosny kochanek, młody Marokańczyk, gonił za nim z nożem po ulicy. Obaj byli golusieńcy; w Bombaju to szokujące wydarzenie, a w przypadku Didiera niezłe przedstawienie, mogę zaświadczyć. Dobiegł na posterunek w Kolabie i uratowali go. W Indiach ludzie są bardzo konserwatywni w tych sprawach, ale Didier ma jedną zasadę: nigdy nie romansuje z Hindusami i chyba oni go za to szanują. Wielu cudzoziemców przyjeżdża tu tylko dla seksu z bardzo młodymi Hindusami. Didier tym pogardza i ogranicza się do romansów z obcokrajowcami. Nie byłabym zaskoczona, gdyby dlatego tak dużo opowiadał ci o cudzych interesach. Może usiłował cię uwieść, imponując wiedzą na temat kryminalnych interesów i kryminalistów. Och, witam! Katzeli! Skąd się tu wziąłeś?

      Na falochronie siedział kot, wyjadający porzuconą przez kogoś paczkę. Chudy i szary, uchylał się, burmuszył, pomiaukiwał i syczał jednocześnie, ale pozwolił Karli się pogłaskać i znowu zabrał się do jedzenia. Było to zaprawione w bojach, pokryte strupami indywiduum, z jednym uchem tak nadgryzionym, że przypominało pączek róży, i łysymi miejscami na bokach i grzbiecie, otaczającymi niezaleczone rany. Zafascynowało mnie, że tak odpychające, wychudzone stworzenie pozwala się głaskać obcej kobiecie i że Karla ma na to ochotę. A jeszcze bardziej zdumiewające wydało mi się wtedy to, że kot z takim zapałem znajdował jarzyny i ryż w sosie z ostrych papryczek chili.

      – Spójrz tylko – zagruchała Karla. – Czyż nie jest piękny?

      – Hm…

      – Nie podziwiasz jego odwagi, jego woli przeżycia?

      – Chyba nie przepadam za kotami. Psy mogą być, ale koty…

      – Musisz kochać koty! W idealnym świecie wszyscy ludzie powinni być tacy jak koty o drugiej po południu.

      Roześmiałem się.

      – Czy ktoś ci kiedyś mówił, że masz bardzo specyficzne poglądy?

      – Co to znaczy? – spytała, szybko odwracając się do mnie.

      Nawet w świetle latarni dostrzegłem, że twarz ma zaróżowioną, niemal czerwoną; wtedy nie wiedziałem, że angielski jest jej łagodną obsesją, że wkłada mnóstwo wysiłku w układanie tych zgrabnych zdań.

      – Tylko