Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

bardzo. Ja na razie zwolnię. Ile kosztują te paszporty?

      – Od stu do tysiąca dolarów, oczywiście. Chcesz kupić?

      – Nie…

      – Ach… To było „nie” bombajskiego sprzedawcy złota. To jest „nie”, które znaczy „może”, a im bardziej jest namiętne, tym bardziej pewne jest „może”. Jak zechcesz, przyjdź do mnie. Wszystko załatwię – oczywiście za drobną prowizję.

      – Dużo dostajesz tej… prowizji?

      – Mmm, jakoś idzie. Nie mogę narzekać. – Wyszczerzył zęby, a jego niebieskie oczy zalśniły przez soczewki zaróżowionej, alkoholowej wilgoci. – Wiążę koniec z końcem, jak to mówią, a jak je ze sobą zwiążę, od obu dostaję zapłatę. Na przykład dziś wieczorem nadzoruję transakcję – dwa kilo haszyszu z Manali. Widzisz tych włoskich turystów, tam, przy owocach, blondyn z długimi włosami i dziewczyna w czerwieni? Chcieli kupić. Ktoś – widzisz go tam, na ulicy, ten w brudnej koszuli i boso, czeka na zapłatę – przyprowadził ich do mnie, a ja z kolei skontaktowałem ich z Ajayem. On zajmuje się haszyszem i jest wspaniałym kryminalistą. Teraz widzisz, usiadł z nimi i wszyscy się uśmiechają. Transakcja zawarta. Moja praca na dziś zakończona. Jestem wolnym człowiekiem!

      Załomotał w stół, dając znak, że chce następnego drinka, ale kiedy zjawiła się mała butelka, przez chwilę ściskał ją w dłoniach, wpatrując się w nią w zamyśleniu.

      – Jak długo zostaniesz w Bombaju? – spytał, nie patrząc na mnie.

      – Nie wiem. Śmieszne, ostatnio wszyscy mnie o to pytają.

      – Zostałeś dłużej, niż to na ogół bywa. Ludzie w zasadzie zbyt szybko opuszczają to miasto.

      – Mam przewodnika, nazywa się Prabaker, znasz go?

      – Prabaker Kharre? Ten uśmiechnięty?

      – Ten sam. Oprowadza mnie po mieście. Widziałem już wszystkie świątynie, muzea i galerie sztuki, i mnóstwo bazarów. Jutro rano obiecał mi pokazać coś po drugiej stronie miasta – „prawdziwie miasto”, jak to ujął. Bardzo je zachwalał. Na razie sobie pozwiedzam i zastanowię się, dokąd chcę jechać później. Nigdzie mi się nie spieszy.

      – To bardzo smutne nie musieć się spieszyć. Na twoim miejscu nie przyznawałbym się do tego tak otwarcie – powiedział, nadal wpatrzony w butelkę. Kiedy się nie uśmiechał, twarz mu obwisała, wiotczała i szarzała. Był chory, ale była to choroba, na którą trzeba zapracować. – W Marsylii mamy takie powiedzonko: kto się nie spieszy, szybko trafia donikąd. Ja nie spieszę się od ośmiu lat.

      Nagle nastrój mu się zmienił. Nalał sobie z chlupotem, uśmiechnął się do mnie i podniósł szklankę.

      – Więc się napijmy! Za Bombaj, piękne miasto, gdzie można się nie spieszyć! Za cywilizowanych policjantów, którzy przyjmują łapówki w obronie porządku, jeśli nie prawa. Za bakszysz!

      – Za to wypiję – powiedziałem i stuknąłem szklanką w jego szklankę. – Didier, a co ciebie trzyma w Bombaju?

      – Jestem Francuzem – odparł, podziwiając rosę na swojej szklance. – Jestem gejem, żydem i przestępcą, mniej więcej w tej kolejności. Bombaj to jedyne znane mi miasto, w którym mogę być tym wszystkim jednocześnie.

      Roześmialiśmy się i wypiliśmy, a potem on zaczął lustrować przestronne wnętrze, aż jego głodne spojrzenie w końcu spoczęło na grupie Hindusów w pobliżu jednego z wejść. Przyglądał się im przez jakiś czas, z wolna popijając drinka.

      – Skoro zdecydowałeś się zostać, to wybrałeś dobry moment. To pora zmian. Wielkich zmian. Widzisz tych, co tak zajadają? To Sainikowie, pracują dla Sziwa Seny. Cyngle, tak chyba brzmi to urocze angielskie określenie. Ten twój przewodnik powiedział ci o Senie?

      – Nie sądzę.

      – Świadome przeoczenie. Paria Sziw Sena to twarz przyszłego Bombaju. Być może ich sposób postępowania i polityka to przyszłość całego świata.

      – Jaka polityka?

      – O, regionalna, etniczna, my kontra oni – powiedział z szyderczym uśmieszkiem, odliczając kolejno cechy na palcach lewej ręki. Miał bardzo białe, miękkie dłonie. I brud pod długimi paznokciami. – Polityka strachu. Nienawidzę polityki, a polityków jeszcze bardziej. Wyznają religię chciwości. To niewybaczalne. Stosunek człowieka do własnej chciwości to rzecz bardzo intymna, nie sądzisz? Sziw Sena kontroluje policję, ponieważ reprezentuje partię maharacką, a większość niższych rangą policjantów pochodzi z Maharasztry. Kontrolują też wiele slumsów i liczne związki, i niektóre gazety. Prawdę mówiąc, mają wszystko z wyjątkiem pieniędzy. No, mają poparcie gigantów cukrowych i niektórych kupców, ale prawdziwe pieniądze – z przemysłu i czarnego rynku – znajdują się w rękach parsów i hinduistów z innych miast, a także, najbardziej znienawidzonych, muzułmanów. Stąd walka, guerre économique, i o nią tak naprawdę chodzi w tej gadaninie o rasach, językach i regionach. To oni zmieniają miasto, codziennie w mniejszym lub większym stopniu. Nawet nazwę zmienili – z Bombaju na Mumbaj. Map na razie nie zdążyli, ale zmienią. I aby osiągnąć cel, zrobią wszystko, sprzymierzą się niemal z każdym. A szanse istnieją. Fortuny. W ostatnich miesiącach niektórzy Sainikowie – no, nie osoby publiczne, nie te wysoko postawione – zawarli układ z Rafikiem, jego Afgańczykami i policją. W zamian za pewną sumę i koncesje policja zamknęła prawie wszystkie palarnie opium w mieście. Dziesiątki najlepszych salonów, miejsc służących społeczności od pokoleń, zamknięto w tydzień. Na zawsze! Normalnie nie interesuje mnie koryto polityków ani rzeźnia wielkich interesów. Jedyna potęga bardziej okrutna i cyniczna niż biznes wielkiej polityki to polityka wielkiego biznesu. Ale tutaj mamy razem wielką politykę i wielkie interesy, połączone poprzez zamknięcie palarni opium, a to mnie oburza! Pytam, czym jest Bombaj bez chandu – opium – i bez palarni opium? Dokąd zmierza ten świat? To hańba!

      Obserwowałem ludzi, o których mówił, z zajadłym skupieniem atakujących posiłek. Stół uginał się od talerzy ryżu, kurczaka i warzyw. Żaden z tych pięciu się nie odzywał, nawet nie patrzyli na siebie, jedli nisko pochyleni nad talerzami, gwałtownie wkładając jedzenie do ust.

      – Bardzo dobry tekst – zauważyłem z szerokim uśmiechem. – Ten o biznesie wielkiej polityki i polityce wielkiego biznesu. Podoba mi się.

      – Ach, drogi przyjacielu, nie mogę przypisać go sobie. Usłyszałem go od Karli i od tej pory zawsze używam. Mam na sumieniu wiele grzechów – prawdę mówiąc, prawie wszystkie – ale nigdy nie przypisywałem sobie cudzych pomysłów.

      – Godne podziwu. – Roześmiałem się.

      – No cóż – wysapał. – Trzeba sobie wyznaczyć jakieś granice. W końcu o cywilizacji świadczy mniej to, na co sobie pozwalamy, a bardziej to, czego zakazujemy.

      Zamilkł, zabębnił palcami o zimny marmurowy blat. Po paru chwilach obejrzał się na mnie.

      – To było moje – powiedział, najwyraźniej urażony, że nie zwróciłem uwagi na to zdanie. Nie zareagowałem, więc powtórzył: – To o cywilizacji. To moje.

      – Bardzo inteligentne – odparłem szybko.

      – Ależ skąd – powiedział skromnie, potem podchwycił moje spojrzenie i obaj się roześmialiśmy.

      – Co na tym zyskał Rafik, jeśli mogę spytać? Chodzi o to zamknięcie palarni opium. Dlaczego się na to zgodził?

      – Dlaczego się zgodził? To był jego pomysł. Na garadzie – heroinie brown sugar – można zarobić o wiele więcej niż na opium. A teraz wszyscy