Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

w hindi – jak to było? Prabaker mnie uczył… Mujhako afsos hain… tak, to jest to. Powtórzyłem to trzy, cztery razy. W tych mrocznych, cichych korytarzach między budynkami rozbrzmiały echem jak modlitwa pijaka w pustym kościele.

      Stary jęknął cicho, skulił się w drzwiach. Kobieta wytarła mu twarz rąbkiem chusty na głowie i pokazała mi, żebym zobaczył jaskrawą plamę krwi. Nie powiedziała nic, ale jej pomarszczona twarz była pełna pogardy. Tym prostym gestem, demonstracją zakrwawionego materiału, zdawała się mówić: „Patrz, głupi osiłku, ty wielki niezdarny barbarzyńco, patrz, co narobiłeś…”.

      Upał mnie dławił, mrok i obcość tego miejsca dusiły. Ściany napierały mi na ręce, jakby tylko moje barki powstrzymywały je od zwalenia się. Wycofałem się, potykając, rzuciłem się na oślep w mroki tego ulicznego tunelu. Jakaś ręka chwyciła mnie za ramię. Dotyk był łagodny, ale omal nie krzyknąłem.

      – Tędy, baba – powiedział Prabaker, śmiejąc się cicho. – Dokąd się zabierasz? Tylko tędy. Teraz tym korytarzem i musisz trzymać twoje dwa stopy na zewnątrz, bo za bardzo brudno na środku korytarza, tak?

      Stał w wejściu do wąskiego przejścia między ślepymi ścianami dwóch budynków. Słabe światło lśniło mu na zębach i w oczach, ale za jego plecami była tylko czerń. Odwrócił się plecami, rozstawił stopy tak, że dotykał nimi ścian, przytrzymał się rękami i tak ruszył drobnymi kroczkami, ze stopami przyciśniętymi do murów. Ja miałem iść za nim. Zawahałem się, ale kiedy jego rozkrzyżowana postać rozpłynęła się w ciemnościach i znikła, poszedłem w jego ślady i poczłapałem za nim.

      Słyszałem go przed sobą, ale było tak ciemno, że go nie widziałem. Jedna stopa osunęła mi się po ścianie i wdepnąłem w kleiste błoto na środku ścieżki. Ze śluzowatej mazi buchnął smród; od tej pory mocno przyciskałem stopy do murów, poruszając się niewielkimi kroczkami. Coś ciężkiego i nabitego musnęło mnie, poszorowało po moim bucie. Parę sekund później obok przebiegło drugie i trzecie stworzenie, ciężkie ciała przetoczyły się po moich butach.

      – Prabu! – ryknąłem, nie wiedząc, jak bardzo się oddalił. – Tu coś jest!

      – Coś, baba?

      – Na ziemi! Coś chodzi mi po stopach! Coś ciężkiego!

      – Tu chodzą tylko szczury, Lin. Tu nie ma cosia.

      – Szczury? Żartujesz? To było wielkie jak bulterier. Jezus, ale mi zafundowałeś wycieczkę, przyjacielu!

      – Wielkie szczury nie problem – odezwał się cicho Prabaker z ciemności przede mną. – Wielkie szczury to przyjazne goście, nie robią ludziom psot. Jeśli ich nie atakujesz. Tylko jedno sprawia, że gryzą, drapią i w ogóle.

      – Co, na miłość boską?

      – Krzyki, baba – odpowiedział cicho. – Nie lubią głośnych głosów.

      – A, świetnie! Teraz mi mówisz – zachrypiałem. – Daleko jeszcze? Dostałem gęsiej skórki i…

      Zatrzymał się, a ja wpadłem na niego, przycisnąłem do drewnianych drzwi.

      – Jesteśmy tu – szepnął i wystukał skomplikowaną kombinację uderzeń. Rozległ się zgrzyt ciężkiej zasuwy i drzwi się otworzyły, oślepiając nas nagłym światłem. Prabaker chwycił mnie za rękaw i pociągnął.

      – Szybko, Lin. Wielkim szczurom wstęp tu wzbroniony!

      Znaleźliśmy się w małym pomieszczeniu o nagich ścianach, oświetlonych przez surowy jedwab nieba wysoko w górze. Z głębi zaułka dobiegały głosy. Potężny mężczyzna zatrzasnął bramę. Odwrócił się do nas z grymasem, szczerząc zęby. Prabaker natychmiast zaczął mówić, oswajać go miłymi słowami i usłużnymi gestami. Mężczyzna nieustannie kręcił głową, regularnie wtrącając: „Nie, nie, nie”.

      Stał nade mną jak wieża. Byłem tak blisko, że czułem powietrze buchające z jego rozszerzonych nozdrzy, jakby wiatr gwizdał w jaskiniach na skalistej plaży. Włosy miał bardzo krótkie, uszy wielkie i węźlaste jak rozbite przez boksera. Kanciastą twarz ożywiały mięśnie potężniejsze niż u niejednego mężczyzny na plecach. Jego pierś, szeroka jak moje bary, unosiła się i opadała z każdym oddechem, stykając się z potężnym brzuchem. Miał wąsik podkreślający cienką kreską jego grymas, a na mnie patrzył z tak intensywną nienawiścią, że w głowie sama zrodziła mi się modlitwa: „Boże, błagam cię, nie każ mi z nim walczyć”.

      Podniósł ręce, by uciąć przymilne namowy Prabakera. Były to wielkie dłonie, sękate i pokryte takimi odciskami, że można by nimi zdzierać małże z kadłuba tankowca.

      – Mówi, że nie wolno nam wejść – wyjaśnił Prabaker.

      – No – powiedziałem i z niekłamanym entuzjazmem wyciągnąłem rękę do drzwi – przynajmniej spróbowaliśmy.

      – Nie, nie! – powstrzymał mnie Prabaker. – Musimy z nim przedyskutować tę kwestię.

      Olbrzym założył ręce, a szwy jego kurtki trzasnęły cicho.

      – To chyba kiepski pomysł – wymamrotałem, siląc się na uśmiech.

      – Bardzo dobry pomysł! – upierał się Prabaker. – Turystom wstęp wzbroniony tu i na inne ludzkie rynki, ale powiedziałem mu, że ty nie jesteś taki, jak ci turyści. Powiedziałem, że uczysz się języka marathi. On mi nie wierzy. To tylko nasz problem. On nie wierzy, że cudzoziemiec mówi w marathi. Z tej przyczyny musisz przemówić do niego w marathi. Zobaczysz. Wpuści nas.

      – Znam tylko dwadzieścia słów, Prabu.

      – Dwadzieścia słów nie problem, baba. Tylko zacznij. Zobaczysz. Powiedz, jak masz na imię.

      – Na imię?

      – Tak, jak cię uczyłem. Nie w hindi, tylko w marathi. No, tylko zacznij…

      – Eee… ee… maza nao Lin ahey – wymamrotałem niepewnie. „Nazywam się Lin”.

      – Baapree! – westchnął wielki facet z oczami pełnymi autentycznego zdumienia. „Dobry Boże!”.

      Zachęcony, wydukałem jeszcze parę zdań, których Prabaker nauczył mnie przez ostatnie tygodnie.

      – Maza Desh New Zealand ahey. Ata me Colabala rahella ahey. – „Pochodzę z Nowej Zelandii. Teraz mieszkam w Kolabie”.

      – Kai garam mad’chud! – ryknął, po raz pierwszy się uśmiechając. Dosłownie znaczy to: „Co za skurwysyn!”, ale tak często pojawia się w rozmowach, że można to swobodnie przetłumaczyć jako „sukinkot”.

      Olbrzym chwycił mnie za ramię i uścisnął w wyrazie sympatii, z miażdżącą siłą.

      Wyrecytowałem resztę znanych słów w marathi, zaczynając od pierwszych, o które poprosiłem Prabakera – „Bardzo kocham twój kraj” – i kończąc prośbą, którą często musiałem powtarzać w restauracjach, ale w tej klitce zabrzmiała wybitnie niestosownie: „Proszę wyłączyć wentylator, dopóki jem zupę…”.

      – Wystarczy, baba – wygulgotał Prabaker przez szeroki uśmiech. Wreszcie zamilkłem, a wielki facet zaczął mówić, szybko i dużo. Prabaker tłumaczył, kiwając głową i gestykulując wyraziście.

      – Mówi, że jest bombajskim policjantem i na imię mu Vinod.

      – To glina?

      – O tak, Lin. Policyjna glina, tak.

      – To policja tu rządzi?

      – O, nie. On tu tylko dorabia. Mówi, że bardzo, bardzo się cieszy