Название | Shantaram |
---|---|
Автор произведения | Roberts Gregory David |
Жанр | Поэзия |
Серия | |
Издательство | Поэзия |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-65586-44-5 |
Mówi, że to będzie sto rupii.
– Co?
– Bakszysz, Lin. Żeby wejść. Sto rupii. Zapłać teraz.
– Jasne. – Wyłuskałem z kieszeni parę banknotów, znalazłem setkę i podałem. Jest taki specjalny gest, właściwy policjantom, magiczna sztuczka; dzięki niej banknoty znikają w dłoni z wprawą, której doświadczeni szulerzy mogliby tylko pozazdrościć. Olbrzym odebrał pieniądze, uścisnąwszy mi dłoń oburącz, po czym przeciągnął dłonią po piersi, jakby strzepywał okruszki zjedzonej kanapki, i podrapał się po nosie z wypraktykowaną niewinnością. Pieniądze znikły. Wskazał nam wąski korytarz. Mogliśmy wejść.
Dwa ostre zakręty i dziesięć kroków za bramą z jej słupem jasnego światła i znaleźliśmy się na czymś w rodzaju dziedzińca. Kilku mężczyzn siedziało na ławach z nieheblowanego drewna i stało w dwu- lub trzyosobowych grupkach. Niektórzy byli Arabami w luźnych bawełnianych szatach i kafiach. Pomiędzy nimi uwijał się mały Hindus, roznoszący czarną herbatę w wysokich szklankach. Paru mężczyzn spojrzało na Prabakera i na mnie z niepokojem i ciekawością. Prabaker uśmiechnął się szeroko i pomachał do nich; wówczas odwrócili się, znowu skupiając się na rozmowie. Od czasu do czasu któryś podnosił głowę, przyglądając się grupce dzieci, siedzących na drewnianej ławie pod obszarpanym płóciennym daszkiem.
Było ciemniej niż przy bardzo oświetlonym wejściu. Patchwork płóciennych strzępów stanowił nieregularny ekran, zasłaniający większą część nieba. Ślepe brązowe i śliwkowe ściany wznosiły się wysoko nad nami. Te nieliczne okna, które widziałem przez rozdarcia w płótnie, zabito deskami. Nie był to prawdziwy dziedziniec, ten krzywy kwadrat wydawał się niezaplanowany, przypadkowy, niczym jakiś zapomniany architektoniczny wypadek przy pracy, utworzony przez budynki i przebudowane ruiny innych budowli w ciasnej dzielnicy. Pod naszymi stopami znajdowała się przypadkowa kolekcja płytek, niegdyś leżących w kuchniach i łazienkach. Nagie żarówki, dziwne owoce na pnączach suchych przewodów, dawały słabe światło.
Stanęliśmy w cichym kącie, przyjęliśmy herbatę, którą nas poczęstowano, i przez jakiś czas popijaliśmy ją w milczeniu. Potem Prabaker opowiedział mi po cichu i powoli o miejscu, które nazywał ludzkim rynkiem. Dzieci pod podartym płótnem były niewolnikami. Przygnał je tu cyklon w Bengalu Zachodnim, susza w Orisie, epidemia cholery w Harijanie, walki w Pendżabie. Odnalezione, pozbierane i kupione, przybyły do Bombaju pociągiem, często same, wiele setek kilometrów.
Mężczyźni na dziedzińcu byli kupcami lub agentami. Choć zdawali się nie okazywać większego zainteresowania, rozmawiali ze sobą i przeważnie ignorowali dzieci. Prabaker zapewnił mnie, że właśnie w tej chwili na naszych oczach odbywają się targi i ubijane są interesy.
Dzieci były chude, kruche i małe. Dwoje siedziało, mocno trzymając się za ręce. Jedno z nich opiekuńczo otaczało drugie ramieniem. Wszystkie wpatrywały się w dobrze odżywionych, znakomicie ubranych klientów i agentów, śledząc każdą zmianę wyrazu twarzy, każdy przesadny gest ich upierścienionych dłoni. A oczy tych dzieci były jak czarne lśnienie na dnie głębokiej studni.
Czego trzeba, żeby zmienić ludzkie serce w kamień? Jak mogłem patrzeć na to miejsce, na te dzieci, i nie zrobić czegoś? Dlaczego nie skontaktowałem się z władzami? Dlaczego nie kupiłem broni i sam nie wkroczyłem do akcji? Odpowiedź na to pytanie, jak odpowiedzi na wszystkie ważne pytania, zjawiła się w wielu odcinkach. Byłem poszukiwanym zbiegłym kryminalistą. Kontakt z policją czy agencjami rządowymi nie wchodził w grę. Byłem obcy w obcym kraju; to nie była moja ziemia, nie moja kultura. Musiałem się dowiedzieć więcej. Musiałem chociaż poznać język, którym tu mówiono, by w ogóle móc się wtrącać. A nauczyłem się – w brutalny sposób – że mimo najczystszych intencji możemy pogorszyć sytuację, starając się ją poprawić. Gdybym wpadł tu z bronią w ręku i rozgromił ten targ niewolników, w tym zawiłym betonowym labiryncie, powstałby pewnie gdzie indziej. Byłem obcy, ale tyle wiedziałem. I może ten nowy targ w innym miejscu byłby gorszy. Nie mogłem nic zrobić i rozumiałem to.
Nie rozumiałem natomiast – i to gnębiło mnie jeszcze długo po tym dniu niewolników – jak mogłem patrzeć na te dzieci i nie czuć wstrząsu. Dużo później uświadomiłem sobie, że odpowiedź częściowo wiąże się z australijskim więzieniem i ludźmi, których tam spotkałem. Niektórzy, zbyt liczni, odsiadywali czwarty lub piąty wyrok. Wielu zaczęło karierę więzienną od poprawczaka, mieli wówczas nie więcej lat niż ci mali hinduscy niewolnicy. Niektórzy byli bici, głodzeni i zamykani. Niektórzy, zbyt liczni, doświadczyli wykorzystywania seksualnego. Zapytaj jakiegokolwiek recydywistę, a powie ci, że to machina sprawiedliwości zmienia ludzkie serca w kamień.
I choć dziwnie i haniebnie do tego się przyznać, cieszyłem się, że coś, ktoś, jakieś doświadczenie uczyniło z mojego serca głaz. Że twardy kamień w mojej piersi chroni mnie przed tymi pierwszymi dźwiękami i obrazami mrocznej strony miasta.
Ręce zaczęły wyklaskiwać rytm, jak ciche trzepotanie, a mała dziewczynka wstała z ławki, by zaśpiewać i zatańczyć. Była to piosenka miłosna z popularnego hinduskiego filmu. W następnych latach słyszałem ją wiele razy, setki, i zawsze przypominała mi to dziecko, dziesięcioletnie, o zadziwiająco mocnym, wysokim, łamiącym się głosiku. Dziewczynka kołysała biodrami, wypinała nieistniejące piersi w dziecinnej imitacji burleskowej kusicielki, a klienci i agenci obracali głowy z zaciekawieniem.
Prabaker odgrywał rolę Wergiliusza. Jego łagodny głos szemrał nieustannie, wyjaśniał wszystko, co widzieliśmy i co sam wiedział. Powiedział, że te dzieci by umarły, gdyby nie zdołały dotrzeć do ludzkiego rynku. Zawodowi poszukiwacze, znani jako łowcy talentów, podróżowali od jednej katastrofy do drugiej, od suszy do trzęsienia ziemi i powodzi. Głodujący rodzice, którzy już widzieli chorobę i śmierć innych swoich dzieci, błogosławili poszukiwaczy, klękali przed nimi. Błagali, by zechcieli kupić syna lub córkę, by przynajmniej to jedno dziecko przeżyło.
Chłopcy byli sprzedawani na dżokejów wielbłądów w Arabii Saudyjskiej, Kuwejcie i innych państwach Zatoki. Niektórzy zostaną okaleczeni podczas wyścigów, które dostarczają popołudniowej rozrywki bogatym szejkom, powiedział Prabaker. Niektórzy umrą. Ci, którzy przeżyją, w końcu staną się za wysocy, by dalej jeździć. Wówczas często lądują na bruku i muszą radzić sobie sami. Dziewczynki kupowane są do pracy w gospodarstwach na całym Środkowym Wschodzie. Niektóre będą wykorzystywane.
Ale przeżyją, powiedział Prabaker; ci chłopcy i dziewczynki mają szczęście. Bo na każde dziecko, które przechodzi przez rynek ludzi, przypada sto innych – lub więcej – które umierają z głodu w niewyobrażalnym cierpieniu.
Głód, śmierć, niewolnictwo. A w tle pomruk i szmer głosu Prabakera. Istnieje prawda sięgająca głębiej niż doświadczenie. Jest poza tym, co widzimy albo nawet czujemy. To porządek prawdy, oddzielający doniosłe od zaledwie zmyślnego, a rzeczywistość od ułudy. Na ogół bywamy bezradni w jej obliczu, a koszt zrozumienia, tak jak koszt zrozumienia miłości, czasami przewyższa to, co moglibyśmy zapłacić z własnej woli. Nie zawsze pozwala nam kochać świat, ale naprawdę nie pozwala nam go znienawidzić. A jedynym sposobem poznania tej prawdy jest przekazanie jej z serca do serca, tak jak Prabaker przekazał ją mnie, a teraz ja przekazuję wam.
4
– Wiesz, co to jest próba borsalina?
– Czego?
– Borsalina. Pozwala sprawdzić, czy kapelusz jest autentycznym borsalinem, czy podróbką. Chyba wiesz, co to borsalino, non?
– Nie, chyba nie.
– Aaach.