Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

może… chciałbyś zakończyć na dziś.

      – Zakończyć? Dlaczego? Mamy zobaczyć prawdziwe życie. Więc idziemy, na?

      – Ale co z twoją ręką? Nie chcesz jej opatrzyć?

      – Nie problem z tą ręką. Pod koniec zwiedzania wypijemy trochę whisky – drinków w strasznym miejscu. To będzie dobre lekarstwo. No, baba, idziemy już.

      – No dobrze, skoro tak mówisz. Ale szliśmy w innym kierunku, prawda?

      – Nadal idziemy w innym kierunku – odparł Prabaker nieco niecierpliwie. – Ale najpierw w tę stronę! Tam jest telefon, na stacji. Muszę zadzwonić do kuzyna, teraz pracuje w restauracji Sunshine, jako zmywak. Pragnie pracy w taksówce, dla brata, Suresha, więc muszę dać mu numer i nazwisko szefa tego taksówkarza, co go wzięli. Ten szef będzie teraz potrzebował nowego kierowcy, a trzeba szybko łapać okazję, tak?

      Prabaker zadzwonił. Parę sekund później kontynuowaliśmy wycieczkę po mieście bez cienia wahania, w innej taksówce, jakby nic się nie wydarzyło. Ani razu nie poruszył przy mnie tego tematu. Kiedy od czasu do czasu wspominałem o wypadku, wzruszał ramionami albo rzucał beznamiętną uwagę o naszym szczęściu, dzięki któremu uniknęliśmy poważnych obrażeń. Dla niego ten incydent był niczym więcej niż bójką w nocnym klubie albo na stadionie – zwyczajny, banalny, chyba żeby się samemu było w centrum wydarzeń.

      Ale dla mnie ten nagły, dziki, zdumiewający wybuch, widok kierowcy odpływającego na wezbranej fali rąk, ramion i głów był punktem zwrotnym. Z niego narodziło się nowe zrozumienie. Nagle uświadomiłem sobie, że jeśli chcę tu zostać, w Bombaju – w mieście, w którym się zakochałem – muszę się zmienić, muszę się zaangażować. To miasto nie pozwoli mi być obserwatorem, chłodnym i zdystansowanym. Jeśli chcę w nim zostać, muszę uszanować to, że metropolia wciągnie mnie w rzekę swego piękna i furii. Wcześniej czy później będę musiał zejść z chodnika w ten drapieżny tłum i wystawić ciało na ciosy.

      I z tym ziarnem postanowienia, które kiełkowało w gwałtownej, znaczącej chwili, rozpoczęło się zwiedzanie mrocznego miasta. Prabaker zaprowadził mnie na rynek niewolników nieopodal Dongri, wewnętrznych przedmieść znanych z meczetów, bazarów i restauracji specjalizujących się w mogolskich potrawach. Jezdnie zmieniły się w ulice, ulice w uliczki, a kiedy uliczki stały się tak wąskie, że taksówka się na nich nie mieściła, wysiedliśmy i ruszyliśmy przez rój ludzi. Im dalej zapuszczaliśmy się w te sekretne zaułki, tym więcej upływało czasu, lat, epok. Samochody, a potem skutery znikły, powietrze stało się czystsze, ostrzejsze, nasycone zapachami przypraw i perfum, których nie tłumiły już wszechobecne spaliny. Warkot samochodów ucichł, odpłynął, a na jego miejscu pojawił się dźwięk ulicy – dzieci recytujące wersy Koranu na małym dziedzińcu, zgrzyt kamienia o kamień, gdy kobiety ucierały przyprawy na progach domów, jękliwy optymizm nawoływań ostrzycieli noży, sprzedawców materaców, naprawiaczy piecyków i innych domokrążców. To były odgłosy ludzkiego życia, wszechobecne głosy i dźwięki.

      Przy kolejnym zakręcie minęliśmy długi metalowy stojak do parkowania rowerów. Dalej z ulic zniknęły nawet te proste pojazdy. Towary przenoszono w ogromnych pakunkach na głowach. Zdjęto z nas brzemię jednakowe dla wszystkich – pulsujący ciężar bombajskiego słońca; ulice były mroczne, chłodne, bez cienia. Budynki, choć liczące trzy, najwyżej cztery kondygnacje, pochylały się nad krętymi ścieżkami, a niebo zmieniło się w wąskie tasiemki bladego błękitu.

      Same budynki były bardzo stare i zniszczone. Kamienne fasady, niegdyś wspaniałe i efektowne, kruszyły się, brudne i połatane byle jak. Tu i tam sterczały tak blisko siebie małe balkony, że sąsiedzi mogliby podać sobie ręce. Wnętrza domów ukazywały niemalowane ściany i zapadające się schody. Wiele okien na parterze było otwartych, ukazując prymitywne sklepiki ze słodyczami, papierosami, artykułami spożywczymi, warzywami i domowymi utensyliami. Było jasne, że istnieje tu co najwyżej podstawowa kanalizacja. Minęliśmy parę miejsc, gdzie kobiety z metalowymi lub glinianymi naczyniami nabierały wody z jedynego kranu. Wszystkie budynki były oplatane jak metalowymi pajęczynami skomplikowanymi girlandami przewodów elektrycznych, jakby nawet ten symbol i źródło nowoczesności i jej mocy był niczym więcej niż cienką, tymczasową nitką, którą można zerwać jednym ruchem.

      Jak te ciasne uliczki za każdym zakrętem i rogiem zdawały się prowadzić nas w inne czasy, tak w miarę zagłębiania się w ten labirynt zmieniał się wygląd ludzi. Widziałem coraz mniej zachodnich bawełnianych koszul i spodni, tak powszechnych w całym mieście, aż w końcu ubrane w nie były tylko najmłodsze dzieci. Mężczyźni nosili tradycyjne stroje w całej gamie barw. Były to długie jedwabne koszule do kolan, zapinane na perłowe guziki od szyi do pasa; kaftany w stonowanych kolorach lub w paski, płaszcze z kapturami, przypominające mnisie habity, i nieskończona różnorodność małych czapeczek, białych lub wyszywanych paciorkami, i żółtych, czerwonych i jaskrawoniebieskich turbanów. Kobiety nosiły ostentacyjnie klejnoty, choć dzielnica była uboga, a te ozdoby, którym nie dostawało szlachetności surowca, nadrabiały ekstrawagancją wzoru. Nie mniej efektowne były kastowe tatuaże na czołach, policzkach, dłoniach i nadgarstkach. Na bosych stopach wszystkich kobiet dźwięczały bransolety ze srebrnymi dzwonkami i błyszczały pierścionki ze zwiniętego mosiężnego drutu.

      Wyglądało to tak, jakby te setki ludzi ubrały się dla siebie, po domowemu, niewyjściowo. Zupełnie jakby tu powrót do tradycji niczym nie groził. Ulice były czyste. Budynki kruszyły się i kurzyły, w ciasnych uliczkach tłoczyły się kozy, kury, psy i ludzie, a na każdej szczupłej twarzy odcisnęła się nędza, ale te ulice i ci ludzie byli idealnie, gruntownie czyści.

      Zapuściliśmy się w jeszcze starsze zaułki, tak wąskie, że dwie osoby mijałyby się w nich z trudem. Ludzie chowali się do domów, przepuszczając nas. Nad ulicami rozpościerały się sufity i płócienne daszki; w tym mroku widziało się tylko na parę metrów. Nie spuszczałem oczu z Prabakera, przerażony, że sam nie znalazłbym drogi powrotnej. Mój mały przewodnik często się odwracał, pokazując mi to obluzowany kamień w bruku, to schodek, to jakąś przeszkodę nad głową. Skupiony na tych zagrożeniach straciłem orientację. Mapa miasta w mojej głowie odwróciła się, zamazała, spłowiała i nie potrafiłem już odgadnąć, gdzie znajduje się morze albo główne punkty orientacyjne – Flora Fountain, Victoria Terminus, Crawford Market – które mijaliśmy w drodze do dzielnicy. Te wąskie uliczki tak dokładnie mnie wchłonęły, tak bardzo rozpłynąłem się w intymności otwartych drzwi i wyperfumowanych ciał, że czułem się, jakbym szedł wewnątrz budynków, wewnątrz domów, a nie pomiędzy nimi.

      Dotarliśmy do straganu, na którym mężczyzna w przepoconej bawełnianej kamizelce obracał wysmażone kawałki jedzenia w bulgoczącym oleju. Błękitne płomienie naftowej kuchenki, upiorne i klasztorne, były jedynym źródłem światła. Jego twarz także była upiorna. Malowały się na niej ból i kamienny, stoicki gniew, który trwa w oczach ludzi źle opłacanych i przepracowanych. Prabaker przeprowadził mnie obok niego, w ciemności za jego plecami. Kiedy go mijałem, mężczyzna odwrócił się i spojrzał mi w oczy. Przez jedną chwilę pełna moc tego oświetlonego błękitnym płomieniem gniewu była skupiona wyłącznie na mnie.

      Długo później afgańscy partyzanci, z którymi się zaprzyjaźniłem w górach w pobliżu Kandaharu, godzinami opowiadali o indyjskim kinie i swoich ulubionych gwiazdach filmowych z Bollywood. Indyjscy aktorzy są najlepsi na świecie, powiedział jeden z nich, bo w Indiach wiemy, jak krzyczeć oczami. Ten uliczny sprzedawca smażonego jedzenia spojrzał na mnie krzyczącymi oczami i zatrzymał mnie tak skutecznie, jakby oparł rękę na mojej piersi. Nie mogłem się ruszyć. W moich oczach były słowa: „Przepraszam, przepraszam, że musisz wykonywać tę pracę, przepraszam, że twój świat, twoje życie są tak gorące, mroczne i zapomniane,