Название | Shantaram |
---|---|
Автор произведения | Roberts Gregory David |
Жанр | Поэзия |
Серия | |
Издательство | Поэзия |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-65586-44-5 |
Do okien taksówki przylgnęły twarze, rozległy się podniesione głosy. Prabaker spoglądał na nie, odwracał się z twarzą zastygłą w grymasie straszliwego bólu. Nagle prześliznął się nad siedzeniami na przód samochodu i siłą otworzył drzwi od strony pasażera. Odwrócił się zgrabnie i starał się mnie przeciągnąć nad fotelem.
– Tędy, Lin! Wysiadaj, szybko! Szybko!
Zacząłem się przeciskać nad siedzeniem. Prabaker wysiadł, przepchnął się przez tłum gapiów. Sięgnąłem w stronę kierowcy, starałem się go wyciągnąć z przodu, ale Prabaker znowu na mnie skoczył z brutalną gwałtownością. Paznokciami zadrasnął mi plecy, drugą ręką chwycił za kołnierz koszuli.
– Nie dotykaj go! – niemal zawył. – Nie dotykaj go! Zostaw go i wysiadaj! Natychmiast!
Wyciągnął mnie z samochodu, powlókł przez gąszcz gapiów tłoczących się na miejscu wypadku. Na ścieżce nieopodal usiedliśmy pod girlandą liści głogu, zwisających nad ogrodzeniem z prętów z kutego metalu, i obejrzeliśmy się nawzajem w poszukiwaniu obrażeń. Rozcięcie na czole nad prawym okiem nie było tak głębokie, jak sądziłem. Krwawienie już ustało i zaczął się sączyć czysty płyn. W paru miejscach miałem siniaki, ale nie było powodu do niepokoju. Prabaker trzymał się za rękę – tę samą rękę, którą z taką siłą wyciągał mnie z samochodu – i było jasne, że cierpi. Koło łokcia zaczęła się pojawiać opuchlizna. Wiedziałem, że zostanie mu wielki siniak, ale nie wyglądało na to, żeby coś złamał.
– Chyba się myliłeś, Prabu – powiedziałem z kpiącym uśmiechem, zapalając mu papierosa.
– Myliłem się, baba?
– Wysiadając z samochodu w takiej panice i w ogóle. Solidnie mnie wystraszyłeś. Myślałem, że wszystko wybuchnie, ale wygląda na to, że nie.
– Och – powiedział cicho, wpatrując się przed siebie. – Myślisz, że przerażałem się ogniem? Nie ma ognia w samochodzie, Lin, ale jest ogień w ludziach. Patrz. Patrz na ludzi, jacy są.
Wstaliśmy pomimo bólu ramion i karków i spojrzeliśmy w stronę pobojowiska oddalonego od nas o dziesięć metrów. Wokół czterech roztrzaskanych pojazdów zgromadziło się około trzydziestu osób. Parę pomagało kierowcom i pasażerom. Reszta zbiła się w dziko gestykulujące i krzyczące grupy. Ze wszystkich stron napływali kolejni gapie. Kierowcy innych samochodów, które utknęły w korku, zostawili je i dołączyli do tłumu. Na naszych oczach z trzydziestu osób zrobiło się pięćdziesiąt, osiemdziesiąt, sto.
W centrum uwagi znajdował się jeden mężczyzna. To jego samochód usiłował skręcić w prawo, to w jego samochód uderzyliśmy. Mężczyzna stał koło taksówki, rycząc z furią. Był barczysty, około czterdziestki, miał szary bawełniany garnitur safari, skrojony tak, by pomieścić jego potężne brzuszysko. Rzednące włosy miał rozczochrane. Kieszeń na piersi marynarki była rozdarta, w spodniach widniała dziura, zgubił jeden sandał. Ten stan w połączeniu z teatralnymi gestami i natarczywym wrzaskiem stanowił spektakl, który fascynował widzów bardziej niż rozbite samochody. Rękę miał rozciętą od dłoni po nadgarstek. Kiedy tłum trochę przycichł, pochłonięty dramatem mężczyzna rozsmarował krew z rany po twarzy i szarym garniturze, przez cały czas krzycząc.
W tej samej chwili kilku mężczyzn położyło jakąś kobietę na skrawku wolnej przestrzeni koło krzykacza, na rozpostartym kawałku materiału. Zawołali coś w stronę tłumu i za chwilę pojawił się drewniany wózek, ciągnięty przez mężczyzn ubranych tylko w koszulki i przepaski biodrowe. Ułożono kobietę na wózku, zebrano jej czerwone sari i owinięto wokół nóg. Może była to żona krzyczącego – nie byłem pewien – ale jego wściekłość nagle nabrała histerycznych tonów. Chwycił ją brutalnie za ramiona i potrząsnął. Szarpnął ją za włosy. Zwrócił się do tłumu, wykonywał zamaszyste, teatralne gesty, rozkładał ramiona i bił się po umazanej krwią twarzy. Były to gesty z pantomimy, przesadne naśladownictwo niemych filmów i mimo woli pomyślałem, że są absurdalne i śmieszne. Ale rany tych ludzi były prawdziwe, podobnie jak groźny pomruk wzbierający w nadal gęstniejącym tłumie.
Półprzytomną kobietę zabrano na noszach, a mężczyzna rzucił się do drzwi taksówki, otworzył je siłą. Tłum zareagował jednomyślnie. Wywlekli oszołomionego, rannego taksówkarza i rzucili go na maskę samochodu. Uniósł ramiona w słabym błagalnym geście, ale tuzin, dwadzieścia, pięćdziesiąt dłoni już go szarpało i biło. Ciosy spadały na jego twarz, piersi, brzuch i krocze. Paznokcie szarpały i drapały, z jednej strony rozdarto mu policzek od ust niemal do ucha, podarto mu koszulę na strzępy.
Wszystko to wydarzyło się w parę sekund. Patrząc na to, wmawiałem sobie, że wszystko dzieje się za szybko, że jestem ogłupiały i nie ma czasu na reakcję. To, co nazywamy tchórzostwem, często jest inną nazwą zaskoczenia, a odwaga rzadko bywa czym innym niż po prostu dobrym przygotowaniem. A ja mógłbym zrobić więcej – mógłbym zrobić cokolwiek, gdyby wszystko to działo się w Australii. To nie twój kraj, powiedziałem sobie, patrząc na samosąd. To nie twoja kultura…
Ale była też inna myśl, mroczna i sekretna, a teraz aż za bardzo dla mnie jasna: ten człowiek był idiotą, agresywnym i wojowniczym idiotą, którego głupota naraziła na niebezpieczeństwo życie Prabakera i moje. Kiedy tłum rzucił się na niego, serce przekłuła mi igiełka satysfakcji, a jakaś cząstka ich zemsty – jeden cios, jeden krzyk, jeden kuksaniec – była moją zemstą. Bezradny, tchórzliwy, zawstydzony, nie zrobiłem nic.
– Musimy coś zrobić… – powiedziałem słabo.
– Ludzie już dość robią, baba.
– Nie, chodziło mi o… nie możemy mu jakoś pomóc?
– Dla niego nie ma pomagania. – Westchnął. – Teraz to widzisz, Lin. Wypadki to w Bombaju bardzo zły interes. Lepiej wysiąść z tego samochodu albo taksówki, albo czegoś, i to bardzo szybko. Ludzie nie mają cierpliwości do takich interesów. Teraz widzisz, dla niego już za późno.
Ciosy były szybkie, lecz dotkliwe. Krew ciekła strumieniami z twarzy i nagiego torsu taksówkarza. Na sygnał, w jakiś sposób usłyszany poprzez wycie i wrzaski, uniesiono go nad głowy. Dziesiątki dłoni trzymało mocno jego nogi. Ramiona rozkrzyżowano mu i uwięziono w uścisku. Głowa kołysała się bezwładnie, miękki, mokry płat skóry zwisał z policzka po szczękę. Oczy miał otwarte, przytomne, wywrócone do góry białkami – czarne oczy pełne strachu i otępiałej nadziei. Ruch po drugiej stronie jezdni ustał, by ludzie mogli przejść, i taksówkarz z wolna zniknął, ukrzyżowany na rękach i ramionach tłumu.
– Chodź, Lin, idziemy. W porządku?
– Nic mi nie jest – wymamrotałem, zmuszając się do poczłapania za nim. Moja pewność siebie rozpłynęła się w mięśniach i kościach. Każdy krok był ciężki i wymuszony. To nie agresja tak mną wstrząsnęła, w więzieniu widziałem rzeczy gorsze i mniej zawinione. Chodziło o zbyt gwałtowne pryśniecie mojego fałszywego poczucia bezpieczeństwa. Całe tygodnie w mieście, które – jak mi się zdawało – zaczynałem poznawać, w Bombaju świątyń, bazarów, restauracji i nowych znajomych, rozwiały się jak popiół w ogniu tego publicznego samosądu.
– Co… co oni z nim zrobią?
– Zaniosą na policję. Tak sądzę. Za Crawford Market jest jeden posterunek. Może będzie miał szczęście i przeżyje tę drogę. Może nie. Ma bardzo szybką karmę, ten gość.
– Już widywałeś takie rzeczy?
– O,