Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

gdy sprzątacze usuwali co rano wszystkie meble, ukazywało się piękno posadzki. Misterne kafelki powielały wzór spotykany w pałacu na północy Indii, czarno-kremowo-brązowe sześcioboki ze słońcem na środku. Ta posadzka, ułożona dla książąt, a zasłonięta przed turystami, wpatrzonymi we własne odbicia w olśniewających lustrach, ukazywała swoją bujną doskonałość jedynie potajemnie, bosym stopom sprzątaczy, najbiedniejszych i najpokorniejszych z robotników.

      Codziennie rano przez jedną chłodną, bezcenną godzinę po otworzeniu i umyciu posadzki Leopold był oazą spokoju w burzliwym mieście. Później aż do zamknięcia o północy nieustannie tłoczyli się w nim goście z setek krajów i wielu miejscowych, którzy ściągali tutaj ze wszystkich dzielnic, by załatwiać interesy. Interesy te obejmowały handel narkotykami, walutą, paszportami, złotem i seksem, a także nienamacalny, lecz nie mniej lukratywny handel wpływami – nieoficjalny system łapówek i przysług, stojący w Indiach za licznymi mianowaniami, awansami i kontraktami.

      Leopold był nieoficjalną wolną strefą, skrupulatnie pomijaną przez na ogół sprawnych policjantów z posterunku znajdującego się dokładnie po drugiej stronie ruchliwej ulicy. Jednak w stosunkach między piętrem i parterem, wnętrzem i światem na zewnątrz restauracji obowiązywały pewne zasady, kierujące wszystkimi załatwianymi tu interesami. Indyjskie prostytutki, obwieszone girlandami kwiatów jaśminu i grubo owinięte w obsypane klejnotami sari, nie miały wstępu na parter i towarzyszyły klientom jedynie w barze na pięterku. Europejskie prostytutki mogły siedzieć jedynie na parterze, przyciągając uwagę mężczyzn przy innych stolikach lub po prostu zatrzymując się na zewnątrz. Handel narkotykami i inną kontrabandą odbywał się otwarcie przy stolikach, ale towary można było wymieniać tylko poza barem. Często widywało się, że sprzedawca i klient uzgadniają cenę, wychodzą na zewnątrz, by wymienić pieniądze na towar, po czym wracają do swego stolika. Nawet urzędnicy i handlarze wpływami podporządkowywali się tym niepisanym zasadom; umowy, zawierane w ciemnych zakątkach baru na pięterku, mogły zostać przypieczętowane uściskiem ręki i gotówką jedynie na chodniku przed wejściem, by nikt nie mógł powiedzieć, że dał lub wziął łapówkę w murach Leopolda.

      Choć cienkie granice, dzielące i łączące interesy legalne i nielegalne, nigdzie nie były bardziej eleganckie, nie stanowiły nowości dla zróżnicowanej klienteli Leopolda. Straganiarze z bezczelną brawurą sprzedawali na ulicy podróbki Lacoste’a, Cardina i Cartiera, taksówkarze parkujący na ulicy przyjmowali napiwki za to, że odwrócą lusterka od nielegalnych lub zakazanych aktów odbywających się na siedzeniu za ich plecami, a liczni policjanci, z takim oddaniem poświęcający się swoim obowiązkom w komisariacie naprzeciwko, płacili solidne łapówki za przywilej zajmowania tego lukratywnego miejsca w centrum miasta.

      Siedząc noc w noc w Leopoldzie i słuchając rozmów przy sąsiednich stolikach, słyszałem wielu cudzoziemców i licznych Hindusów narzekających na korupcję pleniącą się w Bombaju. Przez tych kilka spędzonych w mieście tygodni przekonałem się, że te skargi często są słuszne i prawdziwe. Ale korupcja jest wszędzie. Nie istnieje system odporny na niesłuszne wykorzystywanie pieniędzy. Uprzywilejowane elity rządzące smarują koła swojego dobrobytu, rozdając łapówki i wspierając inicjatywy najbardziej szlachetnych stowarzyszeń. A bogaci całego świata żyją dłużej i zdrowiej niż biedni. Istnieje różnica między nieuczciwą i uczciwą łapówką, powiedział mi kiedyś Didier Levy. Nieuczciwa jest taka sama w każdym kraju, uczciwa występuje tylko w Indiach. Uśmiechnąłem się wtedy, bo wiedziałem, o co mu chodzi. Indie są szczere. Indie są uczciwe. I spodobało mi się to od pierwszego dnia. Instynkt nie popychał mnie do krytyki. Instynkt w mieście, które uczyłem się kochać, kazał mi obserwować i angażować się, a także czerpać z tego przyjemność. Wtedy nie mogłem wiedzieć, że przez najbliższe miesiące i lata moja wolność i nawet życie będą zależeć od gotowości Hindusów do odwrócenia lusterka.

      – Co, sam? – krzyknął Didier, wracając do stolika. – C’est trop! Nie wiesz, drogi przyjacielu, że tutaj samotność jest nieco odrażająca? A muszę ci powiedzieć, że bycie odrażającym to przywilej, który rezerwuję wyłącznie dla siebie. Chodź, napijemy się.

      Padł na krzesło obok mnie i wezwał kelnera, by zamówić drinki. Od tygodni rozmawiałem z nim w Leopoldzie niemal co wieczór, ale nigdy nie znaleźliśmy się sam na sam. Zaskoczyło mnie, że postanowił dotrzymać mi towarzystwa przed powrotem Ulli, Karli czy któregokolwiek ze swoich znajomych. Był to drobny dowód akceptacji, za który byłem mu wdzięczny.

      Dopóki nie przyniesiono whisky, bębnił palcami po stole. Połowę wypił jednym haustem, a potem wreszcie się uspokoił, odwrócił do mnie z uśmiechem i zmrużył oczy.

      – Strasznie się zadumałeś.

      – Myślałem o Leopoldzie, rozglądałem się, przyglądałem…

      – Straszne miejsce. – Westchnął, potrząsając gęstymi kędziorami. – Nie znoszę siebie za to, że tak się tu dobrze czuję.

      Dwaj mężczyźni w szarawarach i ciemnozielonych kamizelkach narzuconych na sięgające ud koszule z długimi rękawami podeszli do nas, zwracając na siebie pilną uwagę Didiera. Skinęli mu głowami, na co odpowiedział szerokim uśmiechem i ruchem ręki, a potem dołączyli do grupy przyjaciół przy stoliku nieopodal.

      – Niebezpieczni faceci – wymamrotał Didier, z szerokim uśmiechem wpatrując się w ich plecy. – Afgańczycy. Rafik, ten mały, handlował na czarnym rynku papierami.

      – Papierami?

      – Paszportami. Był szefem. Bardzo ważnym. Teraz przerzuca brown sugar przez Pakistan. Zarabia o wiele więcej, ale nie może odżałować, że stracił interes z papierami. Podczas walk wielu zginęło – przeważnie jego ludzie.

      Nie mogli go usłyszeć, ale dokładnie wtedy obaj odwrócili się i spojrzeli na nas ponuro i mrocznie, jakby potwierdzając jego słowa. Jeden z ich towarzyszy pochylił się i przemówił do nich. Wskazał Didiera, potem mnie, a oni spojrzeli mi prosto w oczy.

      – Zginęli… – powtórzył cicho Didier, uśmiechając się jeszcze szerzej, aż obaj się od nas odwrócili. – Odmówiłbym robienia z nimi interesów, gdybym na nich tak dobrze nie wychodził.

      Mówił kątem ust, jak więzień pod okiem strażników. To mnie rozśmieszyło. W australijskich więzieniach taka technika szeptu jest nazywana bocznym ujściem. To wyrażenie przypomniało mi się, gdy obserwowałem Didiera, i rzuciło mnie do więziennej celi. Poczułem tanie środki dezynfekcyjne, metalowy szczęk kluczy, pocący się kamień pod moimi palcami. Takie wspomnienia nawiedzają byłych więźniów, policjantów, żołnierzy, sanitariuszy, strażaków i innych, którzy doświadczają traumatycznych przeżyć. Czasami są tak gwałtowne i tak nie pasują do sytuacji, że jedyną rozsądną reakcją jest głupi, nieopanowany śmiech.

      – Myślisz, że żartuję? – sapnął z urazą Didier.

      – Nie, nie, wcale nie.

      – To prawda, zapewniam cię. W tym biznesie była mała wojna. Widzisz, właśnie w tej chwili przyszli zwycięzcy. To Bajram i jego ludzie. Jest Irańczykiem. Wymusza haracze i pracuje dla Abd al-Ghaniego, który z kolei pracuje dla jednego z gigantów przestępczego świata, Abd al-Kadira Chana. To oni wygrali tę małą wojnę, a teraz kontrolują handel paszportami.

      Lekkim ruchem głowy wskazał grupkę młodych mężczyzn w stylowych zachodnich dżinsach i kurtkach, którzy właśnie weszli przez jeden z łuków. Podeszli do biurka kierownika i serdecznie przywitali się z właścicielami Leopolda, po czym zajęli stolik w głębi sali. Przywódcą tej grupy był wysoki, masywny mężczyzna po trzydziestce. Jego jowialna, mięsista twarz odwracała się ponad głowami przyjaciół ku pełnym szacunku ukłonom i przyjaznym uśmiechom licznych znajomych. Kiedy skierował