Название | Stracony |
---|---|
Автор произведения | Jane Harper |
Жанр | Современные детективы |
Серия | |
Издательство | Современные детективы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788381431873 |
Wszyscy spojrzeli na samochód. Okna były w całości, siedzeniom nie przytrafiło się nic gorszego niż brud i kurz, lusterka znajdowały się pod prawidłowym kątem.
Ludlow spojrzał na Xandra.
– Przykro mi.
Kontynuował swoją pracę skrupulatnie, zatrzymał się tylko na chwilę, kiedy otworzył bagażnik. Stał tak jak oni wcześniej, patrząc na starannie ułożone zapasy jedzenia i picia.
– Zostawił to wszystko?
Nathan nie wiedział, co powiedzieć. To ty masz się tego dowiedzieć, pomyślał.
– Masz na to jakieś wytłumaczenie?
– Słyszałem o ludziach, którzy… którzy z jakiegoś powodu opuścili auto, w pogoni za zbłąkaną jałówką, i niebacznie odeszli za daleko. – Nawet w jego uszach brzmiało to bardzo nieprzekonująco. – Biegną i nie zdają sobie sprawy, jak daleko, a potem tracą orientację w terenie.
Ludlow ściągnął rękawiczki.
– Sądzisz, że coś takiego mogło przydarzyć się twojemu bratu?
– Nie. Sam nie wiem, tylko powtarzam, co słyszałem. Ale nie sądzę, żeby Cam mógł się zgubić w tej okolicy.
– Jasne. Na moje oko z samochodem wszystko w porządku, ale powiedzmy, że coś mogło być nie tak. W takich wypadkach zaleca się zostać w środku, prawda? Słyszałem, że w tej okolicy jest to złota zasada.
– Tak.
Sierżant wyłapał dziwną nutę w głosie Nathana i popatrzył na niego. Zdecydowanie był lepiej poinformowany, niż się wydawało na początku.
– Tak, ale? – dociekał Ludlow.
– Nic. Po prostu chodzi o to, że w równej mierze kierujesz się własnym zdrowym rozsądkiem. I Cam dobrze o tym wiedział. Przecież tuż obok jest ta cholerna droga. Miał ze sobą mnóstwo wody. Gdyby z samochodem coś się stało i gdyby Cam musiał gdzieś iść, to poszedłby do drogi, nie ma żadnych wątpliwości. No i wziąłby ze sobą wodę.
– A zatem, dlaczego…?
– Nie mam pojęcia. – Nathan słyszał, że zaczyna podnosić głos. – Ja tylko mówię. To właśnie powinien był zrobić. Tutaj, jeśli zepsuje ci się samochód, naprawdę nigdzie nie idziesz. Siedzisz w aucie z włączoną klimatyzacją i wzywasz pomoc przez radio. Ale gdyby zdarzyło się coś, nie wiem co takiego, co zmusiłoby Camerona do opuszczenia auta, poszedłby w kierunku drogi, a nie pustkowia.
– Tak zrobiłby Cameron.
– Tak.
– Gdyby chciał zostać znaleziony.
Słowa sierżanta zawisły w powietrzu.
– Tak, oczywiście, stary. – Nathan cały się najeżył. – Zrozum, wiem, do czego zmierzasz, równie dobrze możesz powiedzieć to na głos.
Sierżant nie spłoszył się, co dobrze o nim świadczyło, i skinął ze zrozumieniem głową.
– Myślę po prostu o tym, co powiedział twój drugi brat. Że Cameron zachowywał się niespokojnie.
– Miał dostęp do broni.
– Tak?
– No tak. Tutaj w każdym domu jest gablota ze strzelbami.
– W samochodzie nie ma broni.
– Nie nosił jej przecież cały czas ze sobą. Ale w domu nie miałby żadnych problemów, wiesz? Gdyby chciał jej użyć.
– Czyli myślisz, że…
– Ja nic nie myślę. Ja tylko mówię. Jeśli ty tak myślisz, dlaczego on… – Nathan urwał. Nie mógł tego powiedzieć.
– Masz rację – odrzekł Ludlow. – Widziałeś kiedyś, jakie zniszczenia wyrządza pocisk?
– Tak, oczywiście, na zwierzętach.
– Twój brat pewnie też?
– I co z tego?
Na twarzy sierżanta pojawił się grymas, który niespodziewanie dodał mu lat.
– Może nic. Ale czasem ludzie popełniają błąd, myśląc, że broń palna oferuje łatwe wyjście z sytuacji, a tak nie jest. Psychicznie to wielka przeszkoda. Dla wielu nie do przejścia. Czasami… – Ludlow urwał i zmarszczył brew. Powoli rozejrzał się dookoła. W każdym kierunku krajobraz był nieskończony. – Czy to jedno z najwyżej położonych miejsc w okolicy?
– Te skały to najwyższy punkt – poprawił go Nathan. Kiedyś nazywali je punktem obserwacyjnym i nie do końca był to żart. – Co czasami?
Ludlow nie odpowiedział, tylko zrobił kilka kroków i stanął na skraju skały. Pochylił się. Nathan nie musiał za nim iść, żeby wiedzieć, co tam zobaczył.
– Stary, co czasami? – powtórzył. – Co chciałeś powiedzieć?
– Że czasami ludzie po prostu szukają wyjścia. A najprostsze rozwiązanie nie jest dla wszystkich.
Nathan podszedł do sierżanta. Czuł na sobie wzrok syna. Pod nimi znajdował się pięciometrowy spadek zakończony łachą piasku. Z trudem można by tu skręcić kostkę, a co dopiero kark. Nigdzie tutaj nie było na tyle wysoko, żeby zrozpaczony człowiek mógł to wykorzystać.
Nathan odwrócił się i spojrzał ponad głową syna na zachód. Jak sięgał wzrokiem, krajobraz ciągnął się, przechodząc w pustynię. Morze nicości. Jeśli ktoś szukał zapomnienia, był na właściwej drodze.
Nathan zaciskał dłonie na kierownicy. Na siedzeniu pasażera siedział skulony Xander, obejmując się rękoma. Obydwaj patrzyli przed siebie.
Nie rozmawiali od dwudziestu minut i nagle dotarło do Nathana, że jego syn był na skraju łez. Powstrzymywał je z całych sił, jak tylko nastoletni chłopcy potrafią – z pobladłą i napiętą twarzą, siląc się, jakby bronili tamy przed pęknięciem – ale rozpacz brała górę. Xander zawsze podziwiał Camerona, Nathan dobrze zdawał sobie z tego sprawę, i nawet teraz, chociaż to on był cały i zdrowy, poczuł zazdrość o swojego brata spowitego tarpem.
Zanim zostawili land cruisera Camerona, Ludlow wyjął rolkę taśmy policyjnej z torby i zastanawiał się, jak zabezpieczyć pojazd. Nie było żadnych drzew, ani nawet patyków, żeby wbić je w ziemię. W końcu uciął kawałki taśmy i przywiązał je do klamek.
– Nie sądzę, żebyś musiał się tym zbytnio przejmować, stary – powiedział Nathan, ale Ludlow i tak zamknął drzwi samochodu i wręczył mu kluczyki.
– Możesz się nimi zaopiekować? Wasz miejscowy sierżant chce jutro obejrzeć auto.
Nathan schował kluczyki do kieszeni i nawet teraz, kiedy prowadził, czuł ich ciężar. Odwieźli sierżanta z powrotem do grobu pastucha w milczeniu. Na szczęście Steve skończył już przeprowadzać najbardziej naglące czynności. Tylne drzwi ambulansu były zamknięte i Nathan odetchnął z ulgą, że ciało jego brata znalazło się poza zasięgiem wzroku.
Sanitariusz spojrzał na nich badawczo.
– Czujecie się na siłach jechać do domu?
Do Nathana dotarło, że wszyscy wyglądali strasznie, ale i tak pokiwali głowami.
– Może powinniśmy rozbić tutaj obóz? – zaproponował bez przekonania. – Oszczędzi to nam jutro jazdy tutaj z powrotem.
– Nie ma mowy. Po dzisiejszej nocy mam dość. Dziękuję. –