.

Читать онлайн.
Название
Автор произведения
Жанр
Серия
Издательство
Год выпуска
isbn



Скачать книгу

dzieci, wasza niewiedza mnie zdumiewa. A jak się przy niej upieracie! „Świat”, mówicie, mając na myśli to małostkowe, niezadowolone plemię. Świat to coś więcej. My i cała reszta: poniki, Martwe Drogi, Ludzie z Dziobu, cały ten kram, jesteśmy w pewnego rodzaju pojemniku, który nazywa się statek, przemieszczającym się z jednego kawałka świata do drugiego. Mówiłem wam to nieraz, ale nie potraficie tego pojąć.

      – Znów ta teoria! – rzucił ponuro Complain. – A nawet jeśli świat naprawdę nazywa się statek albo statek nazywany jest światem, nam to nie robi żadnej różnicy. – Z jakiegoś powodu ta teoria o statku, dobrze znana, chociaż powszechnie lekceważona w Kwaterach, przygnębiła go i przestraszyła. Zacisnął usta i powiedział: – Pragnę się teraz przespać, ojcze. Sen przynosi chociaż pociechę. Ty przynosisz tylko zagadki. Wiesz, czasami widzę cię w snach: zawsze mówisz mi coś, co powinienem zrozumieć, ale jakoś nigdy nie słyszę ani słowa.

      – Tak jest nie tylko w twoich snach – odparł przyjaźnie kapłan, zbierając się do wyjścia. – Chciałem cię zapytać o coś ważnego, ale to musi poczekać. Wrócę jutro i mam nadzieję, że nie będziesz już wtedy pod takim wpływem adrenaliny – dorzucił i odszedł.

      Przez dłuższy czas Complain wpatrywał się w zamknięte drzwi, nie słysząc odgłosów trwającej na zewnątrz zabawy. Potem ze znużeniem wdrapał się na puste łóżko.

      Sen nie nadchodził. W umyśle Complaina pojawiały się natomiast wspomnienia nieustannych kłótni, które on i Gwenny toczyli w tym pomieszczeniu – poszukiwanie okrutniejszych, miażdżących replik, bezskuteczność ich rozejmów. Trwało to tak długo, a teraz się skończyło: Gwenny będzie spała z kimś innym. Odczuwał zarazem żal i zadowolenie.

      Nagle, odtwarzając wydarzenia, które doprowadziły do uprowadzenia Gwenny, przypomniał sobie widmową postać, która zniknęła w ponikach, gdy się zbliżyli. Usiadł na łóżku, zaniepokojony czymś więcej niż niesamowitą sprawnością, z jaką ona przepadła. Za drzwiami było teraz zupełnie cicho. Gonitwa jego myśli musiała trwać dłużej, niż przypuszczał: świętowanie dobiegło końca, tancerzy zmógł sen. Tylko jego świadomość przebijała grobową zasłonę, która wisiała nad korytarzami Kwater. Gdyby otworzył teraz drzwi, usłyszałby może daleki, wieczny szelest rosnących poników.

      Ale zdenerwowanie sprawiło, że myśl o otwarciu drzwi budziła w nim strach. Complain przypomniał sobie nagle legendy o niezwykłych istotach często opowiadane w Kwaterach.

      Byli przede wszystkim tajemniczy Ludzie z Dziobu. Dziób był odległy, jego mieszkańcy mieli odmienne zwyczaje i uzbrojenie, a także nieznaną moc. Powoli posuwali się naprzód przez gąszcz i mieli w końcu zniszczyć wszystkie małe plemiona; tak przynajmniej mówiły legendy. Ale jakkolwiek byliby potężni, uznawano ich przynajmniej za ludzi.

      Mutanci byli podludźmi. Żyli jak pustelnicy albo w małych grupach w gąszczu, wypędzeni tam z plemion. Mieli za dużo zębów, za dużo rąk albo za mało rozumu. Czasami, z powodu deformacji stawów, mogli tylko kuśtykać, pełzać albo stawiać szybkie, drobne kroki. Byli płochliwi i dlatego przypisywano im różne dziwne cechy.

      Istnieli też Obcy. Obcy nie byli ludźmi. Bezustannie nawiedzali we śnie starych ludzi takich jak Eff. Zostali stworzeni w sposób nadprzyrodzony z gorącego błota w gąszczu. Tam gdzie nikt nie docierał, oni budzili się do życia. Nie mieli serc ani płuc, ale z wyglądu przypominali ludzi, tak że mogli żyć niezauważeni pośród śmiertelników, gromadząc moc i odbierając im energię jak wampiry wysysające krew. Co jakiś czas w plemionach przeprowadzano polowania na czarownice, ale podejrzani, których krojono w celu oględzin, zawsze mieli serce i płuca. Obcy niezmiennie unikali wykrycia – wszyscy jednak wiedzieli, że istnieją: dowodziło tego choćby to, że na nich polowano.

      Może właśnie teraz gromadzili się za jego drzwiami, groźni jak ta milcząca postać, która zniknęła w ponikach.

      Taka była prosta mitologia plemienia Greene’a i nie różniła się ona zasadniczo od legend o strasznych stworach opowiadanych w innych plemionach przemieszczających się powoli przez ten region nazywany Martwymi Drogami. Jej częścią, choć uznawano ich za zupełnie odrębny gatunek, byli Giganci. Co do Ludzi z Dziobu, mutantów i Obcych, wiedziano wprawdzie, że istnieją – czasami wywlekano mutanta z gąszczu i kazano mu tańczyć, aż w końcu znudzeni nim ludzie wysyłali go w Długą Podróż, wielu wojowników przysięgało zaś, że walczyło sam na sam z Ludźmi z Dziobu i Obcymi – ale te trzy rodzaje istot cechowała pewna mglistość. Podczas czuwania, w towarzystwie, łatwo je było lekceważyć.

      Gigantów jednak nie można było lekceważyć. Byli prawdziwi. Kiedyś wszystko do nich należało, cały świat, niektórzy nawet twierdzili, że ludzie są ich potomkami. Pozostawione przez nich przedmioty leżały wszędzie i ich wielkość była oczywista. Gdyby kiedyś powrócili, opór na nic by się nie zdał.

      Za tymi wszystkimi widmowymi postaciami żyła jeszcze jedna, niewyraźnie zarysowana: był to bardziej symbol niż postać. Ten ktoś nazywał się Bóg i nie trzeba go się było bać, ale nikt nie wymawiał już jego imienia i wydawało się dziwne, że wciąż było ono przekazywane z pokolenia na pokolenie. Miało jakiś nieokreślony związek z wyrażeniem „na flaki pana”, które brzmiało dobitnie, choć nie było zbyt konkretne. Bóg skończył jako niegroźne przekleństwo.

      To, co Complain dojrzał przelotnie w ponikach w czasie tego czuwania, było o wiele bardziej zatrważające niż to wszystko razem wzięte.

      Poważnie zaniepokojony przypomniał sobie coś jeszcze: płacz, który słyszeli z Gwenny. Te dwa osobne fakty gładko się połączyły. Mężczyzna – zbliżające się plemię. Mężczyzna nie był Obcym ani nikim tak tajemniczym. Był po prostu myśliwym z krwi i kości, tyle że z innego plemienia. Takie to proste, takie oczywiste…

      Complain znów się położył, odprężył się. Jego głupotę delikatnie zepchnęła na bok odrobina dedukcji. Chociaż lekko przeraziła go myśl, że umknęło mu coś tak oczywistego, był dumny z nowej jasności umysłu. Nigdy nie rozumował tyle, ile trzeba. Wszystko, co robił, było zbyt odruchowe, rządziły tym lokalne prawa, uniwersalna Nauka albo jego nastroje; od teraz powinno być inaczej. Od teraz będzie bardziej podobny do… cóż, na przykład do Marappera. Będzie wszystko oceniał, tak jak Roffery wyceniał towary, tyle że on zajmie się rzeczami niematerialnymi.

      Na próbę rozejrzał się w poszukiwaniu innych faktów, które mógłby ze sobą skojarzyć. Może gdyby dało się zgromadzić ich wystarczająco dużo, nawet teoria statku okazałaby się sensowna.

      Powinien był poinformować porucznika Greene’a o zbliżającym się plemieniu. To był błąd. Gdyby plemiona się spotkały, doszłoby do ciężkich walk; ich społeczność musiała być na to przygotowana. Cóż, ta sprawa musiała poczekać.

      Prawie niepostrzeżenie zapadł w sen.

      Kiedy Complain się obudził, nie przywitały go żadne kuchenne zapachy. Usiadł sztywno, stęknął, podrapał się po głowie i wygrzebał z łóżka. Przez jakiś czas myślał, że wypełnia go wyłącznie rozpacz, w końcu poczuł jednak, iż pod rozpaczą budzą się nowe siły. Zamierzał przystąpić do działania, zmusić się do działania; w jaki sposób, miało okazać się później. Znów czuł obietnicę czegoś wielkiego.

      Wciągając spodnie, podreptał do drzwi i pchnął je. Zdziwiła go cisza panująca na zewnątrz. Wyszedł, by poznać jej przyczynę.

      Zabawa się skończyła. Jej uczestnicy nie mieli widocznie ochoty wracać do swoich mieszkań i leżeli tam, gdzie zastał ich nieprzeparty sen, pośród jaskrawych ruin swojej wesołości. Spali w otępieniu na twardym pokładzie albo budzili się i stwierdzali, że nie warto się ruszać. Tylko dzieci krzyczały jak zwykle,