Non stop. Brian Aldiss

Читать онлайн.
Название Non stop
Автор произведения Brian Aldiss
Жанр Научная фантастика
Серия s-f
Издательство Научная фантастика
Год выпуска 0
isbn 9788380626737



Скачать книгу

upadł nagle na pokład i legł nieruchomo. Zilliac i jego towarzysz Patcht od razu stanęli nad ciałem z paralizatorami gotowymi do strzału, ich twarze drgały od podzielanej złości.

      Powoli, bardzo powoli, rozdygotany porucznik wdrapał się z powrotem na swoje krzesło, wyczerpany niezbędnym rytuałem. Któregoś dnia go to zabije, pomyślał Complain. Ta myśl dodała mu nieco otuchy.

      – Teraz należy zdecydować, jak zostaniesz ukarany na mocy prawa – oświadczył stary człowiek ochrypłym głosem. Rozejrzał się bezradnie po pomieszczeniu.

      – Gwenny nie była dla plemienia cenną kobietą, mimo że miała tak wybitnego ojca – powiedział Complain. Zwilżył wargi. – Nie mogła rodzić dzieci, sir. Mieliśmy jedno, dziewczynkę, ale zmarło przed odstawieniem od piersi. Gwenny nie mogła mieć następnych, sir. Tak powiedział kapłan Marapper.

      – Marapper to głupiec! – wykrzyknął Zilliac.

      – Twoja Gwenny miała świetną figurę – orzekł Patcht. – Ładnie zbudowana dziewczyna. W sam raz do łóżka.

      – Wiesz, co nakazują prawa, młody człowieku – oznajmił porucznik. – Mój dziad ustanowił je, kiedy tworzył plemię. Zaraz po Nauce są najważniejsze w naszym… w naszym życiu. O co chodzi w całym tym zamieszaniu na zewnątrz? Tak, mój dziadek był wielkim człowiekiem. Pamiętam, jak w dniu, w którym umarł, posłał po mnie…

      Gruczoły Complaina wciąż obficie wydzielały strach, ale niespodziewanie przez chwilę popatrzył na nich czterech, jakby stał gdzieś z boku. Każdy ścigał wymykającą się nić własnej natury, postrzegając pozostałych tylko jako objaśnienie albo uzewnętrznienie własnych lęków. Żyli wszyscy osobno i każdy miał o coś pretensję do swojego sąsiada.

      – Jaki będzie wyrok? – warknął Zilliac, przerywając wspomnienia porucznika.

      – Och, ech, niech pomyślę. Już zostałeś ukarany, Complain, straciłeś swoją kobietę. Teraz nie ma dla ciebie żadnej innej. Co to takiego, cały ten hałas na zewnątrz?

      – Musi zostać ukarany albo ktoś może pomyśleć, że tracisz władzę – podsunął chytrze Patcht.

      – Och, pewnie, pewnie. Miałem zamiar go ukarać. Twoja sugestia była niepotrzebna, Patcht. Myśliwy… ee, he… Complain, przez następne sześć snoczuwań będziesz otrzymywał po sześć uderzeń batem, które zostaną wymierzone w obecności kapitana straży przed każdym zaśnięciem, licząc od tej chwili. Dobrze. Możesz odejść. I, Zilliac, na flaki pana, idź zobaczyć, o co chodzi w całym tym zamieszaniu na zewnątrz.

      Complain znalazł się więc znowu na otwartej przestrzeni. Przywitała go wrzawa i feeria barw. Wydawało się, że zebrali się tam wszyscy. Tłum tańczył nieprzytomnie z rozpasaną uciechą. Normalnie też by do niego dołączył, gdyż jak każdy z ochotą odrzucał uciążliwą jednostajność codziennego życia, ale był teraz w takim nastroju, że po prostu okrążył ukradkiem bawiących się, unikając ich spojrzeń.

      Zwlekał jednak z powrotem do swojego mieszkania. (Teraz zostanie stamtąd wyrzucony: samotnym mężczyznom nie przysługiwało własne pomieszczenie). Włóczył się zawstydzony na skraju wesołego tłumu, w żołądku ciążyło mu oczekiwanie na zbliżającą się karę, a obok wirowali jaskrawi tancerze. Kilka par odłączyło się od głównej grupy i podrygiwało w uniesieniu przy dźwięku instrumentów strunowych. Panował nieprzerwany zgiełk i widz mógłby doszukać się w szaleńczych ruchach tancerzy – ich głowy odskakiwały do tyłu, wykrzywiały się palce – powodu do niepokoju. Ale tylko nieliczni się nie bawili. Jednym z nich był wysoki, poważny lekarz Lindsey; drugim Fermour, zbyt powolny jak na ten wir; trzecim Wantage, odsuwający swoją okaleczoną twarz od ciżby; kolejnym publiczny batożnik. Ten ostatni musiał się trzymać terminów i we właściwym czasie pojawił się przed Complainem w towarzystwie strażnika. Szorstko zdarł z pleców myśliwego ubranie i wymierzył mu pierwszą partię kary.

      Zwykle takie wydarzenia oglądało wiele oczu. Tym razem wszakże działo się coś bardziej interesującego i Complainowi się udało: cierpiał prawie w samotności. Następnego dnia mógł się jednak spodziewać większego zainteresowania.

      Spuścił koszulę na rany i osłabiony powlókł się do swojego mieszkania. Gdy przestąpił próg, zobaczył, że czeka tam na niego kapłan Marapper.

      Rozdział 3

      Kapłan Henry Marapper był pulchnym człowiekiem. Kucał cierpliwie, opierając pośladki na piętach, jego wielki brzuch zwisał luźno. Ta poza nie była u niego czymś nadzwyczajnym, wybrał sobie natomiast dziwną porę na odwiedziny. Complain stanął sztywno przed przycupniętą postacią, czekając na pozdrowienie albo wyjaśnienie, lecz nic nie usłyszał i zmuszony był odezwać się pierwszy. Duma jednak pozwoliła mu tylko chrząknąć. Na to Marapper uniósł brudną łapę.

      – Ekspansji twojego ja, synu.

      – Twoim kosztem, ojcze.

      – I niech zamęt zapanuje w moim id – przelicytował go pobożnie kapłan i zgodnie ze zwyczajem przykląkł gniewnie, ale nie raczył wcześniej wstać.

      – Zostałem wychłostany, ojcze – powiedział ponuro Complain, nalewając sobie kubek żółtawej wody z dzbana; trochę wypił, a częścią polał głowę i przygładził włosy.

      – Tak słyszałem, Roy, tak słyszałem. Ufam, że poniżenie przyniosło ulgę twojemu umysłowi.

      – Tak, ale drogo kosztowało mój kręgosłup.

      Zaczął ściągać koszulę, nie spiesząc się, trochę się uchylając. Ból, który czuł, gdy wyszarpywał włókna tkaniny z ran, był prawie przyjemny. Gorzej będzie w następne snoczuwanie. W końcu cisnął zakrwawioną koszulę na podłogę i splunął na nią. Obudziło się w nim rozdrażnienie, gdy zobaczył, jak obojętnie kapłan potraktował jego zmagania.

      – Nie tańczysz, Marapper? – zapytał zgryźliwie.

      – Moje obowiązki związane są z rozumem, a nie zmysłami – odpowiedział kapłan pobożnie. – Poza tym znam lepsze sposoby zapominania.

      – Na przykład dać się porwać w gąszcz, co?

      – Cieszę się, kiedy słyszę, jak bronisz tak zawzięcie własnych racji, mój przyjacielu; to właśnie nakazuje Nauka. Bałem się, że opadły cię czarne myśli, ale na szczęście wydaje się, że moja pociecha nie jest ci potrzebna.

      Unikając bezbarwnego spojrzenia kapłana, Complain spojrzał na jego twarz. Nie była piękna. Tak naprawdę w tej chwili prawie w ogóle nie wydawała się twarzą, tylko totemem pospiesznie uformowanym ze smalcu, być może pomnikiem cnót, dzięki którym ten człowiek przeżył: przebiegłości, chciwości, egoizmu. Nie potrafiąc sobie sam pomóc, Complain poczuł sympatię do tego człowieka: był on kimś, kogo znał, i dlatego wiedział, jak z nim postępować.

      – Niech moje nerwice nie budzą w tobie urazy, ojcze – powiedział. – Wiesz, że straciłem swoją kobietę, i mam wrażenie, że moje życie zupełnie się rozsypuje. Wszystko, do czego rościłem sobie prawo – a i tak nie było tego wiele – przepadło, a to, co pozostało, zabiorą mi siłą. Przyjdą strażnicy, którzy już mnie wychłostali i wychłoszczą mnie znów jutro, i wyrzucą mnie stąd. Będę mieszkał z kawalerami i chłopcami. Żadnej nagrody za moje polowania ani pociechy w zmartwieniu! Prawa tego plemienia są zbyt surowe, kapłanie. Nawet Nauka jest okrutną, obłudną gadaniną – cały duszny świat to według niej tylko ziarenko cierpienia. Dlaczego musi tak być? Dlaczego nie miałaby istnieć szansa na szczęście? Ach, oszaleję jak mój brat przede mną: popędzę przez ten tłum głupców i zanim wpadnę w gąszcz, naznaczę wspomnieniem mojego niezadowolenia każdego z nich!

      – Oszczędź