Non stop. Brian Aldiss

Читать онлайн.
Название Non stop
Автор произведения Brian Aldiss
Жанр Научная фантастика
Серия s-f
Издательство Научная фантастика
Год выпуска 0
isbn 9788380626737



Скачать книгу

Nie bez obaw Complain stwierdził, że to jego matka. Według jednego z obowiązujących w Kwaterach praw, nieprzestrzeganego zbyt rygorystycznie, dziecko powinno przestać kontaktować się ze swoimi braćmi i siostrami, kiedy sięgało dorosłemu do biodra, a z matką, kiedy sięgało do pasa. Ale Myra była gadatliwą kobietą, a nakazy dotyczące pasa nie obchodziły jej języka, rozmawiała więc ze swoimi licznymi dziećmi, kiedy to tylko było możliwe.

      – Witaj, matko – mruknął Complain. – Ekspansji twojego ja.

      – Twoim kosztem, Roy.

      – Oby twoje łono się powiększyło.

      – Robię się za stara na tę formułkę, jak dobrze wiesz – powiedziała, rozdrażniona tym, że syn zwraca się do niej tak oficjalnie.

      – Idę coś zjeść, matko.

      – A więc Gwenny naprawdę nie żyje. Wiedziałam! Bealie była tam, jak cię chłostali, i słyszała, co ogłoszono. To wykończy jej biednego starego ojca, zobaczysz. Żałowałam, że nie mogłam tam przyjść, to znaczy na chłostę… nie przegapię pozostałych, jeśli mi się uda… ale w tej szarpaninie zdobyłam farbę w niezwykle pięknym odcieniu zieleni. Ufarbowałam wszystko. Ufarbowałam sukienkę, którą mam teraz na sobie. Podoba ci się? To naprawdę najbardziej podniecająca rzecz…

      – Słuchaj, matko, plecy mnie bolą. Nie chce mi się rozmawiać.

      – Oczywiście, że bolą, Roy, nie możesz oczekiwać czego innego. Drżę na myśl o tym, jak będą wyglądać, kiedy twoja kara się skończy. Mam trochę tłuszczu, wetrę ci go w rany, przyniesie ulgę. Doktor Lindsey powinien na nie później spojrzeć, jeśli masz niepotrzebną sztukę zwierzyny, którą mógłbyś wymienić na jego poradę, a powinieneś teraz coś mieć, kiedy zostałeś bez Gwenny. Nigdy jej tak naprawdę nie lubiłam…

      – Słuchaj, matko…

      – Och, pójdę z tobą, jeśli idziesz do mesy. Nie szłam tak naprawdę w żadne konkretne miejsce. Słyszałam wprawdzie, oczywiście w zupełnej tajemnicy… od starej Toomer Munday, chociaż tylko pan wie, skąd się o tym dowiedziała… że strażnicy znaleźli trochę herbaty i kawy w składzie z farbami. Zauważ, że tego nie pozwolili rozdrapać! Nie potrafimy hodować tak dobrej kawy jak Giganci.

      Potok słów wił się wokół niego, gdy jadł z roztargnieniem. Później matka wzięła Complaina do swojego pokoju i rozsmarowała tłuszcz na pręgach przecinających jego plecy. Gdy to robiła, udzieliła mu rady, którą słyszał od niej już nieraz:

      – Pamiętaj, Roy, nie zawsze będzie źle, po prostu chwilowo gorzej ci się wiedzie. Nie pozwól, żeby cię to przygnębiło.

      – Zawsze jest źle, matko, po co więc żyć?

      – Nie powinieneś tak mówić. Wiem, że Nauka zaleca, aby nie kryć w sobie żadnych gorzkich myśli, ale ty patrzysz na świat inaczej niż ja. Jak zawsze mówię, życie to tajemnica. Samo to, że żyjemy…

      – Och, wiem to wszystko. Mnie życie kojarzy się z niechodliwym towarem na targowisku.

      Myra popatrzyła surowo na jego gniewną twarz i jej rysy złagodniały.

      – Kiedy chcę dodać sobie otuchy – powiedziała – myślę o wielkiej czarnej przestrzeni rozciągającej się w nieskończoność we wszystkich kierunkach. I w tej nieprzeniknionej ciemności zaczyna się palić mnóstwo małych lamp. Te lampy to nasze płonące odważnie istnienia. Ukazują nam nasze otoczenie. Ale co to otoczenie oznacza, kto zapalił lampy, dlaczego je zapalił… – Westchnęła. – Kiedy odbędziemy Długą Podróż, kiedy nasza lampa zgaśnie, może dowiemy się czegoś więcej.

      – I mówisz, że to ci dodaje otuchy? – zapytał Roy pogardliwie. Minęło wiele czasu, odkąd po raz pierwszy usłyszał od matki tę przypowieść o lampie, i gdy znów ją teraz usłyszał, przyniosła mu ukojenie, ale nie mógł pozwolić, żeby matka to dostrzegła.

      – Tak. Tak, to dodaje mi otuchy. Widzisz, nasze latarnie płoną razem tutaj. – Dotknęła małym palcem miejsca na stole pomiędzy nimi. – Jestem szczęśliwa, że moja nie płonie samotnie tutaj, w głębi nieznanego. – Wyciągnęła rękę w bok i wskazała inny punkt.

      Complain potrząsnął głową i wstał.

      – Ja tego tak nie widzę – wyznał. – Bardzo możliwe, że tam daleko jest lepiej.

      – Och, tak, być może. Ale tam byłoby inaczej. To tego się obawiam. Byłoby zupełnie inaczej: wszystko byłoby inne.

      – Pewnie masz rację. Po prostu chciałbym, żeby tutaj było inaczej. Swoją drogą, matko, mój brat Gregg, który opuścił plemię i poszedł samotnie w gąszcz…

      – Wciąż o nim myślisz? – zapytała podekscytowana starsza pani. – Gregg był zdolny, Roy, zostałby strażnikiem, gdyby nie odszedł.

      – Myślisz, że wciąż żyje?

      Pokręciła zdecydowanie głową.

      – W gąszczu? Możesz być pewien, że Obcy go dopadli. Szkoda, wielka szkoda… Gregg byłby bardzo dobrym strażnikiem. Zawsze tak mówiłam.

      Complain miał już iść, kiedy rzuciła ostro:

      – Stary Ozbert Bergass jeszcze żyje. Mówią mi, że chce się zobaczyć ze swoją córką Gwenny. Twoim obowiązkiem jest pójść do niego.

      Powiedziała, chociaż raz, niezaprzeczalną prawdę. I chociaż raz obowiązek był zabarwiony przyjemnością: Bergass był plemiennym bohaterem.

      Po drodze natknął się tylko na jednorękiego Olwella, który burkliwie go pozdrowił, niosąc dwie martwe kaczki na zgiętym ramieniu. Pomieszczenia, w których Bergass miał swoje domostwo, znajdowały się daleko na tyłach Kwater. Kiedyś te pokoje były przy przedniej barykadzie. Gdy plemię powoli posuwało się korytarzem, one zostawały w tyle; kiedy znajdowały się na środku plemiennego terytorium, Ozbert Bergass był u szczytu powodzenia. Teraz, na starość, mieszkał daleko za wszystkimi innymi. Barykada, ostatnia bariera odgradzająca ludzkość od Martwych Dróg, stała prawie pod jego drzwiami. Co więcej, kilka pustych pomieszczeń oddzielało go od najbliższych sąsiadów: słabeusze, którzy wcześniej go otaczali, opuścili swoje mieszkania i przesunęli się do centrum wydarzeń, on jednak, uparty starzec, mimo rozciągniętych nadmiernie linii komunikacyjnych pozostał tam, gdzie był, i żył w chwalebnym brudzie i nędzy z nadmierną liczbą kobiet.

      Tutaj nie było żadnej zabawy. W odróżnieniu od pozostałej części Kwater, którą na chwilę wypełniła radość, korytarz wydawał się tu posępny i chłodny. Dawno temu, prawdopodobnie w czasach Gigantów, nastąpił tutaj jakiś wybuch. Ściany poczerniały na pewnej przestrzeni, a w górnym pokładzie zionął otwór dłuższy niż leżący człowiek. Przed drzwiami starego przewodnika nie paliły się żadne światła.

      Ciągłe przesunięcia terytorium plemienia powiększyły ogólne zaniedbanie: przez tylną barykadę wdarły się poniki, sięgające na razie do uda, i rosły krzaczastym szpalerem na brudnym pokładzie.

      Czując się nieswojo, Complain uderzył w drzwi Bergassa. Otworzyły się, wypuszczając zgiełk i parę, które zaczęły kłębić się jak chmura owadów wokół twarzy Roya.

      – …twojego ja, matko – powiedział grzecznie Complain do starej wiedźmy, która przyglądała mu się zza drzwi.

      – Twoim kosztem, wojowniku. Ach, to ty. Nazywasz się Roy Complain, prawda? Czego chcesz? Myślałam, że każdy głupi młody mężczyzna jest pijany. Lepiej wejdź. Nie rób hałasu.

      Było to duże pomieszczenie, zupełnie zapchane wysuszonymi łodygami poników. Stały w rzędach wzdłuż wszystkich ścian, tak że pokój wyglądał