Название | Non stop |
---|---|
Автор произведения | Brian Aldiss |
Жанр | Научная фантастика |
Серия | s-f |
Издательство | Научная фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788380626737 |
Po lewej rozległ się trzask i Complain ruszył w tamtą stronę. Biegł zgięty wpół, by trudniej go było trafić, i w nagrodę zobaczył, jak dwóch brodatych mężczyzn uprowadza Gwenny. Nie szarpała się: musieli ją ogłuszyć.
Trzeci mężczyzna, którego nie dostrzegł, prawie go załatwił. Został on za swoimi towarzyszami, żeby osłaniać ich odwrót, i teraz, skryty pośród łodyg, bez namysłu zwolnił cięciwę. Strzała pomknęła korytarzem i świsnęła koło ucha Complaina. Myśliwy natychmiast padł, unikając drugiej strzały, i poczołgał się szybko z powrotem. Martwy nikomu nie pomoże.
Wszystko ucichło, słyszał tylko zwyczajny głośny chrzęst rosnących szaleńczo roślin. Żywy też nikomu nie mógł pomóc. Fakty zaatakowały go pojedynczo, a potem jednocześnie. Pozwolił uciec świniom; stracił Gwenny; będzie musiał stanąć przed radą i wyjaśnić, dlaczego pozwolił odebrać szczepowi kobietę. Szok na chwilę przesłonił najistotniejszy fakt: stracił Gwenny. Complain nie kochał jej, często wzbudzała w nim nienawiść, ale była jego kobietą, była mu niezbędna.
Gniew, który w nim wezbrał, zagłuszając inne uczucia, przyniósł mu pociechę. Gniew! Kojący balsam, który zalecała Nauka. Wyrywał garście związanej korzeniami gleby i odrzucał je od siebie, wykrzywiając twarz, podsycając złość, ubijając ją jak śmietanę w misce. Był wściekły, wściekły, wściekły… Rzucił się na ziemię, bił w nią pięściami, klnąc i wijąc się. Ale wszystko to robił cicho.
W końcu atak minął i została tylko pustka. Przez dłuższy czas po prostu siedział tam z głową w dłoniach, mózg miał obmyty do czysta jak muł, gdy spłynie rwąca woda. Nic więcej nie mógł zrobić, należało wstać i wracać do Kwater. Musiał zdać raport. Przez głowę przebiegały mu zmęczone myśli.
Mógłbym tu siedzieć bez końca. Taki lekki wietrzyk, ani na chwilę nie zmienia się temperatura, światło tylko z rzadka przygasa. Poniki unoszą się i opadają, gniją wokół mnie. Nie powinna mi się stać żadna krzywda oprócz śmierci…
Ale tylko jeśli zachowam życie, uda mi się znaleźć to coś, czego mi brakuje, tę wielką rzecz. Coś, co obiecałem sobie, gdy byłem dzieciakiem. Może teraz nigdy już tego nie znajdę, a może Gwenny mogła to dla mnie znaleźć… nie, nie mogła: zastępowała to tylko, muszę przyznać. Może to nie istnieje. Ale kiedy czegoś tak wielkiego nie ma, samo to jest już istnieniem. Dziura. Ściana. Jak mówi kapłan, doszło tu do katastrofy.
Prawie mogę sobie to coś wyobrazić. Jest wielkie. Wielkie jak… nic nie mogłoby być większe niż świat, bo wtedy samo byłoby światem. Świat, statek, planeta… teorie innych ludzi, dla mnie bez znaczenia: teorie niczego nie rozwiązują. Po prostu smutne wymysły, wciąż te smutne wymysły, domysły, pomysły.
Wstawaj, ty słaby głupcze.
Podniósł się. Wprawdzie nie miał po co wracać do Kwater, ale i nie miał po co tu siedzieć. Być może od powrotu najbardziej odstręczało go to, że wiedział, jak plemię go powita: wystudiowana obojętność, odwrócone oczy, uśmieszki kwitujące los, jaki zapewne spotkał Gwenny, kara za jej utratę. Powoli ruszył z powrotem przez gąszcz.
Complain zagwizdał, po czym wyszedł na polanę przed barykadą, został rozpoznany i wkroczył do Kwater. W czasie jego krótkiej nieobecności zaszła tam zaskakująca zmiana; nawet otępienie nie przeszkodziło mu tego zauważyć.
Wielka różnorodność ubiorów dowodziła wyraźnie, że odzież jest problemem w plemieniu Greene’a. Nie było dwóch osób, które ubierałyby się tak samo, i działo się tak z konieczności, nie z wyboru, ponieważ indywidualizmu nie uważano za pożądaną cechę. Odzież nie miała ogrzewać ciała, ale stać na straży fałszywej skromności i zaspokajać potrzebę ostentacji, a także widomie świadczyć o pozycji społecznej. Zazwyczaj tylko elita, strażnicy, myśliwi i ludzie tacy jak taksator, była w stanie zdobyć coś mniej więcej jednolitego. Reszta radziła sobie jak mogła, wykorzystując rozmaite tkaniny i skóry.
Ale teraz najbardziej spłowiałe i stare łachy kłuły oczy świeżymi kolorami. Nawet nic nieznaczący tępi robotnicy popisywali się jaskrawozielonymi ubraniami!
– Co się tu, do diabła, dzieje, Butch? – zapytał Complain mijającego go mężczyznę.
– Ekspansji twojego ja, przyjacielu. Strażnicy znaleźli magazyn farby. Namocz się. Będziemy hucznie świętować.
Dalej zebrał się paplający z podnieceniem tłum. Na pokładzie ustawiono szereg piecyków; nad nimi, jak kipiące kotły czarownic, nagrzewały się największe naczynia, jakie miało plemię. Ciecze w różnych kolorach – żółtym, purpurowym, różowym, fiołkowym, czarnym, granatowym, szafirowym, zielonym i czerwonobrązowym – gotowały się, bulgotały i parowały, a wokół nich cisnęli się ludzie, zanurzając jedno ubranie tu, drugie tam. Zza gęstej pary dobiegały ich ostre, ożywione głosy.
Nie tylko do tego użyto farb. Kiedy ogłoszono, że barwniki są bezużyteczne dla rady, strażnicy wyrzucili torby i każdy mógł je wziąć. Wiele toreb rozcięto i ich zawartość wysypano na ściany albo na pokład. Teraz całą wioskę zdobiły jaskrawe rozpryski, pasy i wachlarze.
Tańce już się zaczęły. Kobiety i mężczyźni w mokrych jeszcze ubraniach, ciągnąc za sobą tęczowe smugi, które mieszały się, tworząc brunatne kałuże, podawali sobie dłonie i zaczynali wirować na otwartej przestrzeni. Jakiś myśliwy wskoczył na skrzynkę i zaczął śpiewać. Obok niego stanęła kobieta w żółtej sukni, klaszcząc. Inna pobrzękiwała tamburynem. Coraz więcej ludzi przyłączało się do tłumu, śpiewali, stąpali wokół kotłów i po pokładzie, a potem zawracali, zdyszani, ale zadowoleni. Byli upojeni kolorami: większość z nich prawie ich wcześniej nie znała.
Teraz także rzemieślnicy i niektórzy strażnicy, z początku wyniośli, zaczęli się bawić, nie mogąc się oprzeć ogólnemu podnieceniu. Napływali ludzie z pomieszczeń rolnych, z barykad, każdy żądny swojej porcji przyjemności.
Complain popatrzył na to wszystko z przygnębieniem, obrócił się na pięcie i poszedł złożyć meldunek w Sztabie.
Oficer wysłuchał jego opowieści w milczeniu i rozkazał sucho, by wysłano go do samego porucznika Greene’a.
Utrata kobiety mogła być poważną sprawą. Na plemię Greene’a składało się mniej więcej dziewięćset dusz, z czego prawie połowę stanowili niepełnoletni, a kobiet było tylko około stu trzydziestu. Bójki przy łączeniu się w pary były najpowszechniejszą formą agresji w Kwaterach.
Zaprowadzono go do porucznika. Stary człowiek siedział przy wiekowym biurku, ze strażnikami po bokach, oczy skrywał ostrożnie pod posiwiałymi brwiami. Nie poruszył się i nie dał żadnego znaku, a jednak można było wyczuć jego niezadowolenie.
– Ekspansji twojego ja, sir – zaczął pokornie Complain.
– Twoim kosztem – usłyszał zwyczajową odpowiedź. A potem warknięcie: – Jak to możliwe, że straciłeś swoją kobietę, myśliwy Royu Complainie?
Niepewnym głosem wyjaśnił, w jaki sposób schwytano ją na szczycie Schodów Rufowych.
– To mogła być robota Ludzi z Dziobu – zasugerował.
– Nie wywołuj tutaj tego straszydła! – powiedział szczekliwie Zilliac, jeden z adiutantów Greene’a. – Słyszeliśmy już te historie o superrasach i nie wierzymy w nie. Plemię Greene’a panuje