Non stop. Brian Aldiss

Читать онлайн.
Название Non stop
Автор произведения Brian Aldiss
Жанр Научная фантастика
Серия s-f
Издательство Научная фантастика
Год выпуска 0
isbn 9788380626737



Скачать книгу

wiedział tylko, że musi wrócić do Gwenny. Kobiety posiadały czarodziejski balsam zapomnienia.

      Kiedy wpadł do ich pomieszczenia, stała bez ruchu z kubkiem herbaty w ręku. Udawała, że go nie zauważa, ale cała jej postawa uległa zmianie, szczupła twarz się napięła. Kobieta Complaina była mocno zbudowana, jej krępe ciało nie pasowało do twarzy. Ta twardość wydawała się teraz uwydatniona, jakby Gwenny szykowała się do odparcia fizycznego ataku.

      – Nie patrz tak na mnie, Gwenny. Nie jestem twoim śmiertelnym wrogiem. – Nie to chciał powiedzieć i nie tym tonem, nie dość pojednawczym, ale gdy ją zobaczył, po trosze wrócił jego gniew.

      – Tak, jesteś moim śmiertelnym wrogiem! – stwierdziła dobitnie, wciąż na niego nie patrząc. – Do nikogo nie czuję takiej nienawiści jak do ciebie.

      – Daj mi więc łyk swojej herbaty i miejmy nadzieję, że się nią otruję.

      – Nie miałabym nic przeciwko temu – powiedziała jadowicie, podając mu kubek.

      Znał ją wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że jej napady wściekłości nie są takie jak jego gniew: on musiał powoli ochłonąć, jej wzburzenie przechodziło nagle – często kochała się z nim zaraz po tym, jak wymierzyła mu policzek. I wtedy kochała się najlepiej.

      – Rozchmurz się – powiedział. – Wiesz, że kłóciliśmy się o nic, jak zwykle.

      – O nic! Czy Lidya to nic?! Tylko dlatego, że umarła zaraz po porodzie… nasza jedyna dziecina, a ty mówisz, że jest niczym.

      – Lepiej nazwać ją niczym, niż używać jej jako broni, jak robimy, prawda? – Gdy Gwenny odbierała od niego kubek, przesunął dłoń w górę po jej nagim ramieniu i wsunął palce pod jej bluzkę.

      – Przestań! – wrzasnęła, szamocząc się. – Nie bądź obrzydliwy! Tylko o tym potrafisz myśleć, nawet kiedy z tobą rozmawiam? Puść mnie, ty wstrętny zwierzaku.

      Ale nie posłuchał jej. Objął ją drugim ramieniem w pasie i przyciągnął do siebie. Usiłowała go kopnąć. Zręcznie podciął jej nogę pod kolanem i upadli na podłogę. Kiedy zbliżył do niej twarz, próbowała ugryźć go w nos.

      – Zabierz łapy! – wydyszała.

      – Gwenny… Gwenny, no chodź, słodziutka – przymilał się.

      Jej zachowanie zmieniło się gwałtownie. Dziką czujność na jej twarzy wyparło rozmarzenie.

      – Weźmiesz mnie potem na polowanie?

      – Tak – obiecał. – Co tylko chcesz.

      Jednakże to, czego Gwenny chciała i czego nie chciała, miało niewielki wpływ na niepowstrzymany bieg wydarzeń. Dwie dziewczynki, Ansa i Daise, dalekie krewne Gwenny, przybiegły zdyszane z wiadomością, że jej ojcu, Ozbertowi Bergassowi, pogorszyło się i że chce się z nią widzieć. W czasie poprzedniego snoczuwania zachorował na gnilicę roślinną i Gwenny odwiedziła go już raz w jego odległym mieszkaniu. Wszyscy uważali, że długo nie pożyje: większość chorób w Kwaterach szybko kończyła się śmiercią.

      – Muszę do niego iść – powiedziała Gwenny. W takich krańcowych sytuacjach prawo nie wymagało zachowania ścisłego rozdziału dzieci i rodziców, zezwalało na odwiedzanie chorych.

      – Był w naszym plemieniu wielkim człowiekiem – przypomniał z powagą Complain.

      Śmierć Ozberta Bergassa, starszego przewodnika przez wiele snoczuwań, byłaby odczuwalna dla plemienia. Mimo to Complain nie zaproponował, że pójdzie zobaczyć się z teściem: uczucia były jedną ze słabości, które plemię Greene’a starało się wykorzenić. Kiedy Gwenny wyszła, ruszył na targowisko, aby wypytać Erna Roffery’ego, taksatora, o ceny mięsa.

      Po drodze mijał wybiegi. Było w nich więcej niż zazwyczaj udomowionych zwierząt, zdrowszych i delikatniejszych niż dzikie, które łapali myśliwi. Roy Complain nie był wielkim myślicielem i wydawało się mu, że jest w tym paradoks, którego nie potrafił pojąć. Nigdy wcześniej plemię nie żyło w takim dobrobycie ani jego uprawy i hodowla tak dobrze się nie rozwijały – nawet najuboższy robotnik smakował mięsa raz na cztery snoczuwania. Jednak samemu Complainowi wiodło się gorzej niż kiedyś. Polował częściej, ale przynosił mniej zwierzyny i mniej za nią dostawał. Kilku innych myśliwych, którzy znaleźli się w tej samej sytuacji, zrezygnowało już z polowań i znalazło sobie inne zajęcie.

      Complain za przyczynę tego pogarszającego się stanu rzeczy uważał po prostu nieokreśloną urazę taksatora Roffery’ego do klanu myśliwych, nie umiał bowiem powiązać niższych cen, jakie wyznaczał Roffery na mięso dzikich zwierząt, z obfitością żywności pochodzącej z hodowli.

      Dlatego też, gdy przecisnął się przez tłum na targowisku, przywitał taksatora dość zgryźliwie:

      – …spansji twojego ja.

      – Twoim kosztem – odparł wesoło Roffery, podnosząc oczy znad ogromnego wykazu, który z trudem opracowywał. – Cena biegającego mięsa dziś spadła, myśliwy. Trzeba sporej tuszy, żeby zarobić na sześć bochenków.

      – Na flaki pana! Kiedy ostatnio cię widziałem, ty kłamliwy łotrze, powiedziałeś mi, że pszenica potaniała.

      – Zwracaj się do mnie uprzejmie, Complain. Twoja własna tusza nie jest dla mnie warta nawet skórki od chleba. Rzeczywiście, powiedziałem ci, że cena pszenicy spadła. Spadła… ale cena biegającego mięsa spadła jeszcze bardziej.

      Taksator pogładził wielkie wąsy i wybuchnął śmiechem. Kilku mężczyzn wałęsających się w pobliżu też się zaśmiało. Jeden z nich, tęgi, cuchnący facet, na którego mówiono Taniocha, taszczył stos okrągłych puszek, mając nadzieję, że dostanie za nie coś na targowisku. Complain dzikim kopnięciem posłał puszki w powietrze. Rycząc z wściekłości, Taniocha rzucił się na ziemię, żeby je odzyskać, i walczył z innymi, którzy już je zagarniali. Roffery zaśmiał się na to jeszcze głośniej, ale ten nowy przypływ dobrego humoru nie był już zwrócony przeciw Complainowi.

      – Miałbyś jeszcze gorzej, gdybyś mieszkał na Dziobie – powiedział pocieszająco. – Tamci to dopiero wyczyniają cuda. Z własnego oddechu robią zwierzęta do jedzenia i łapią je w powietrzu, tak, tak. W ogóle nie potrzebują myśliwych. – Nagle pacnął muchę, która siadała mu na karku. – I pokonali plagę latających owadów.

      – Brednie! – prychnął stojący w pobliżu starszy mężczyzna.

      – Nie sprzeczaj się ze mną, Eff – poradził taksator – chyba że myślisz, że twoja dziecinna gadanina jest więcej warta niż łajno.

      – Ale to brednie – powiedział Complain. – Kto byłby taki głupi, żeby sobie wyobrażać miejsce, w którym nie ma much?

      – Ja mogę sobie wyobrazić miejsce, w którym nie ma Complainów! – wrzasnął Taniocha, który zebrał już swoje puszki i stał teraz wojowniczo przy Complainie. Zmierzyli się wzrokiem, gotowi skoczyć sobie do gardeł.

      – Dowal mu! – zawołał taksator do Taniochy. – Pokaż mu, że nie chcę, aby jacyś myśliwi przeszkadzali mi w pracy!

      – Odkąd to zbieracz starych puszek ma w Kwaterach więcej zasług niż myśliwy? – zapytał ogólnie starszy mężczyzna o imieniu Eff. – Ostrzegam was, nadchodzą niedobre czasy dla tego plemienia. Na szczęście mnie już wtedy tutaj nie będzie i tego nie zobaczę.

      Ze wszystkich stron odezwały się drwiące pomruki świadczące o niechęci do opinii starego człowieka. Complain, nagle znudzony tym towarzystwem, wymknął się i odszedł. Zobaczył za sobą starca i kiwnął mu ostrożnie głową.

      – Widzę to wszystko