Название | Non stop |
---|---|
Автор произведения | Brian Aldiss |
Жанр | Научная фантастика |
Серия | s-f |
Издательство | Научная фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788380626737 |
Zdyszał się i umilkł, być może nabierał sił przed jakąś megalomańską starczą wizją masakry. Complain dostrzegł, że w jego stronę idzie Gwenny, i niemal niepostrzeżenie opuścił starca.
– Co z twoim ojcem? – zapytał.
Odpowiedziała lekkim, nieokreślonym ruchem dłoni.
– Wiesz, jaka jest gnilica – odezwała się bezbarwnym tonem. – Wyruszy w Długą Podróż, zanim skończy się następne snoczuwanie.
– W środku życia jesteśmy we władzy śmierci – wyrecytował uroczyście. Bergass był prawym człowiekiem.
– A Długa Podróż zaczęła się już dawno – dokończyła za niego cytat z Litanii. – Nic więcej nie można zrobić. Mam jednak odwagę po ojcu, a ty mi obiecałeś polowanie. Chodźmy teraz, Roy. Weź mnie ze sobą w poniki… proszę.
– Biegające mięso spadło do sześciu bochenków za sztukę – powiedział jej. – Nie warto iść, Gwenny.
– Za bochenek można kupić mnóstwo rzeczy. Na przykład naczynie na czaszkę mojego ojca.
– To powinność twojej macochy.
– Chcę iść z tobą na polowanie.
Wiedział, co oznacza ta nuta w jej głosie. Obrócił się gniewnie na pięcie i nie mówiąc nic więcej, ruszył w stronę przedniej barykady. Gwenny potulnie poszła za nim.
Rozdział 2
Polowanie stało się wielką pasją Gwenny. Podchodząc zwierzynę w ponikach, czuła się wolna, gdyż żadna kobieta nie mogła sama opuszczać terenów plemienia, i bardzo ją to podniecało. Nie brała udziału w zabijaniu, ale skradała się jak cień za Complainem, gdy tropił zwierzęta zamieszkujące gąszcz.
Pomimo wzrostu liczby udomowionych zwierząt, który doprowadził do gwałtownego załamania cen dziczyzny, w Kwaterach nie było dość mięsa, aby zaspokoić coraz większe potrzeby. Plemię zawsze balansowało na krawędzi głodu: zostało założone zaledwie dwa pokolenia wcześniej, przez Dziadka Greene’a, i musiało minąć jeszcze trochę czasu, by stało się samowystarczalne. Prawdę powiedziawszy, jakieś poważniejsze niepowodzenie wciąż mogłoby je rozbić, a wchodzące w jego skład rodziny musiałyby szukać mniej lub bardziej życzliwego przyjęcia u innych plemion.
Za przednią barykadą Kwater Complain i Gwenny szli jakiś czas wydeptaną ścieżką, na której minęli kilku myśliwych i łowców, po czym skręcili w bezludny, chrzęszczący gąszcz. Complain poprowadził Gwenny w górę zejściówką, przeciskając się pomiędzy zbitymi łodygami, zamiast je ścinać, tak aby ich ślady były mniej widoczne. Na szczycie schodów przystanął, a Gwenny wyjrzała z ciekawością i niepokojem znad jego ramienia.
Pojedyncze poniki wzbijały się ku światłu w krótkotrwałych przypływach energii i rozrastały się w górze. Oświetlenie było wskutek tego blade, sprzyjało raczej wyobraźni niż wzrokowi. Dochodziły do tego muchy i chmary malutkich komarów, które unosiły się pośród listowia jak dym. Przy ograniczonej widoczności łatwo było o przywidzenia, nie ulegało jednak wątpliwości, że stoi tam i patrzy na nich jakiś mężczyzna o oczach jak paciorki i kredowobiałym czole.
Czaił się trzy kroki przed nimi. Wielki tors miał odkryty, był tylko w krótkich spodniach. Wydawało się, że wpatruje się w jakiś punkt trochę na lewo od nich, lecz światło było tak przyćmione, że im mocniej się przyglądali, tym mniej byli pewni czegokolwiek poza tym, że ten mężczyzna tam jest. A potem nagle nikogo już nie było.
– Czy to był duch? – syknęła Gwenny.
Complain wyciągnął paralizator i ruszył naprzód. Niemal przekonał sam siebie, że oszukał go układ cieni, tak bezgłośnie przepadł obserwator. Nie pozostał po nim żaden ślad oprócz podeptanych młodych pędów tam, gdzie stał.
– Nie idźmy dalej – szepnęła nerwowo Gwenny. – Może to był ktoś z Dziobu… albo Obcy.
– Nie bądź niemądra – powiedział Complain. – Wiesz, że są dzicy ludzie, którzy oszaleli i żyją samotnie w gąszczu. On nie zrobi nam krzywdy. Gdyby chciał do nas strzelić, już by to zrobił.
A jednak skóra mu ścierpła, gdy pomyślał, że może w tej chwili ten włóczęga bierze ich na muszkę albo planuje ich śmierć tak pewną i niewidzialną jak choroba.
– Ale jego twarz była taka biała – sprzeciwiała się Gwenny.
Chwycił ją mocno za ramię i pociągnął. Im szybciej opuszczą to miejsce, tym lepiej.
Poruszali się dosyć prędko, raz przecięli tropy świń, w końcu weszli do bocznego korytarza. Tutaj Complain kucnął, opierając się plecami o ścianę, i kazał Gwenny zrobić to samo.
– Nasłuchuj. Sprawdzimy, czy jesteśmy śledzeni – powiedział.
Poniki ocierały się o siebie i szeleściły, niezliczone małe owady wgryzały się w ciszę. Wszystko to razem tworzyło hałas, który w odczuciu Complaina wciąż narastał, aż głowa zaczynała mu pękać. A w środku tego harmidru był dźwięk, którego nie powinno tam być.
Gwenny też to usłyszała.
– Zbliżamy się do innego plemienia – szepnęła. – Są kawałek dalej przy tej ścieżce.
Nie dało się ukryć, że słyszeli płacz i krzyki niemowląt, które zawiadamiały o obecności plemienia na długo przed tym, nim dotarło się do jego barykad, nawet nim można je było zwęszyć. Ledwie parę czuwań wcześniej ten obszar należał do świń, co oznaczało, że jakieś plemię weszło na górę z innego poziomu i powoli zbliżało się do rewirów myśliwskich grupy Greene’a.
– Zgłosimy to po powrocie – powiedział Complain i poprowadził ją w przeciwnym kierunku.
Torował im drogę z łatwością, licząc zakręty, aby się nie zgubić. Kiedy po lewej pojawił się nisko sklepiony łuk, przeszli pod nim i znów natrafili na tropy świń. Był to rejon zwany Schodami Rufowymi, w którym wielkie wzgórze opadało do niższych poziomów. Zza krawędzi zbocza dobiegł trzask, a później piski o łatwym do ustalenia pochodzeniu. Świnia!
Complain dał znak Gwenny, żeby została na szczycie wzgórza, zręcznie zsunął łuk z ramienia, nałożył strzałę na cięciwę i zaczął schodzić. Tętniła w nim myśliwska krew, zapomniał o wszystkich zmartwieniach i poruszał się jak widmo. Nie zauważył szybkiego, zachęcającego spojrzenia Gwenny.
Mając chociaż raz dość miejsca, żeby osiągnąć mniej więcej swoją pełną wysokość, poniki na niższym poziomie wyrosły na cienkie drzewa, sklepiając się łukowato w górze. Complain prześlizgnął się do skraju pochyłości, spoglądając uważnie w dół poprzez rozrośnięte poniki. Ruszało się tam jakieś zwierzę, z zadowoleniem grzebiąc nosem w ziemi; nie widział młodych, chociaż słyszał ich kwiczenie.
Gdy posuwał się ostrożnie w dół zbocza, także zarośniętego wszędobylskim gąszczem, poczuł przez chwilę wyrzuty sumienia, że ma odebrać życie. Życie świni! Stłumił od razu te skrupuły – Nauka nie pochwalała „miękkości”.
Przy maciorze kręciły się trzy prosiaki. Dwa były czarne, a jeden brązowy: włochate, długonogie