Название | Non stop |
---|---|
Автор произведения | Brian Aldiss |
Жанр | Научная фантастика |
Серия | s-f |
Издательство | Научная фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788380626737 |
Ukląkł obok starego człowieka. Gnilica roślinna była bardzo zaawansowana. Zaczęła się, jak zawsze, od żołądka i torowała sobie drogę w górę do niedalekiego serca. Ze skóry wyrastały miękkie brązowe pędy długości męskiej dłoni nadające wysuszonemu ciału wygląd zwłok przebitych gnijącymi patykami.
– …i tak statek został utracony i człowiek został utracony, i sama utrata została utracona – powiedział chrypliwie stary człowiek, wpatrując się pozbawionymi wyrazu oczami w Complaina. – I wspinałem się wszędzie w całym wraku, i wiem, i mówię, że im więcej mija czasu, tym mniej mamy szans na odnalezienie znów samych siebie. Te głupie kobiety nie rozumieją, ich to nie obchodzi, ale mówiłem wiele razy Gwenny, że on robi krzywdę temu plemieniu. „Źle robisz – mówiłem mu – niszczysz wszystko, na co się natkniesz, tylko dlatego, że nie jest ci to potrzebne. Te książki, które palisz, te rolki filmów – tłumaczyłem – niszczysz je, bo myślisz, że ktoś mógłby ich użyć przeciw tobie. Ale one kryją tajemnice, które powinniśmy poznać – mówiłem – a ty jesteś głupcem. Powinniśmy łączyć to w całość, zamiast wszystko niszczyć. Mówię ci, przemierzyłem pokłady, o których istnieniu nawet nie wiesz” – powiedziałem… Czego pan chce?
Ponieważ to pytanie zakłócające monolog najwyraźniej było skierowane do niego, Complain wyjaśnił, że przyszedł pomóc, jeśli to możliwe.
– Pomóc? – spytał Bergass. – Zawsze sam dawałem sobie radę, podobnie jak wcześniej mój ojciec. Mój ojciec był najlepszym ze wszystkich przewodników. Czy wiesz, co uczyniło z nas plemię, którym teraz jesteśmy? Powiem ci. Mój ojciec był ze mną na poszukiwaniach, kiedy byłem chłopcem, i znalazł coś, co Giganci nazywali arsenałem. Tak, sale pełne paralizatorów, wypełnione po sufit! Gdyby nie to odkrycie, plemię Greene’a nie byłoby tym, czym jest teraz, bo dawno byśmy wymarli. Tak, mógłbym cię teraz zabrać do arsenału, gdybyś odważył się pójść. To bardzo daleko, za centrum Martwych Dróg, gdzie stopy zmieniają się w dłonie, a podłoga odsuwa się od ciebie i pływasz w powietrzu jak owad…
Bełkocze, pomyślał Complain. Nie ma sensu mówić mu o Gwenny, kiedy paple o stopach zmieniających się w dłonie. Ale stary przewodnik przerwał nagle i zapytał:
– Skąd się tu wziąłeś, Royu Complainie? Dajcie mi jeszcze trochę rosołu, żołądek mi wysechł na wiór.
Complain pokazał na migi jednej z kobiet, aby podała staremu miskę zupy, i powiedział:
– Przyszedłem zobaczyć, jak się pan miewa. Jest pan wielkim człowiekiem, przykro mi, że znajduję pana w takim stanie.
– Wielkim człowiekiem – wymamrotał tamten tępo, a potem wybuchnął gniewem: – Gdzie mój rosół? Na pęcherze pana, co te dziwki robią? Obmywają sobie w nim p…?
Młoda kobieta przyniosła pospiesznie miskę rosołu, mrugając przy tym figlarnie do Complaina. Bergass był zbyt słaby, żeby jeść samodzielnie, i Complain łyżką wkładał mu tłustą zupę do ust. Zauważył, że wyblakłe oczy przewodnika szukają jego wzroku, jakby miał do przekazania jakąś tajemnicę; mówiono, że umierający zawsze próbują spojrzeć komuś w oczy, ale Complain, jak to było w zwyczaju, unikał jego spojrzenia. Gdy się odwrócił, zdał sobie nagle sprawę, jaki tu panuje nieporządek. Na pokładzie było dość brudu, żeby wzeszły w nim poniki, nawet suche tyczki pokrywała gęsta, tłusta powłoka.
– Dlaczego nie ma tu porucznika? Gdzie jest doktor Lindsey? Czy nie powinien być przy panu kapłan Marapper? – wyliczał ze złością. – Należy się panu lepsza opieka.
– Nie trzęś łyżką, chłopcze. Chwileczkę, muszę się wysikać… Ach, mój przeklęty brzuch. Ciśnie. Bardzo ciśnie… Lekarz… kazałem moim kobietom odesłać lekarza. Stary Greene… on nie przyjdzie, boi się gnilicy. Poza tym robi się tak stary jak ja. Zilliac załatwi go w któreś piękne snoczuwanie i sam obejmie władzę… No więc tak, jest pewien człowiek…
Widząc, że Bergass znów błądzi gdzieś myślami, Complain zapytał bezsilnie:
– Czy mogę przyprowadzić do pana kapłana?
– Kapłana? Kogo, Henry’ego Marappera? Przysuń się, to ci coś powiem, tylko żeby to zostało między nami. To tajemnica. Nigdy nikomu tego nie powiedziałem. Spokojnie… Henry Marapper to mój syn. Tak! Nie wierzę w jego stek kłamstw bardziej niż w… – Przerwał, gdyż dostał napadu rzężenia, które Complain przez chwilę brał za bolesne łapanie tchu, zaraz jednak zrozumiał, że jest to śmiech przetykany słowami: „Mój syn!”. Nie było sensu tu zostawać. Przywołał jedną z kobiet i wstał, czując nagle odrazę. Zostawił Bergassa, który trząsł się tak gwałtownie, że pędy wyrastające mu z żołądka uderzały o siebie. Pozostałe kobiety stały w pobliżu obojętnie, z rękami na biodrach albo wachlując się nieustannie, aby odgonić muchy. Gdy Complain wychodził, docierały do niego urywki ich rozmów:
– …i chciałabym wiedzieć, skąd on bierze te wszystkie ubrania. Jest tylko zwykłym robotnikiem rolnym. Mówię ci, że on donosi…
– Zbyt hojnie rozdajesz pocałunki, młoda Wendo. Wierz mi, kiedy będziesz w moim wieku…
– …najlepiej przyrządzony móżdżek, jaki kiedykolwiek jadłam.
– …że Matka Cullindram urodziła właśnie siódemkę dzieci. Wszystkie były martwe oprócz jednego biednego chłopaczka. Poprzednio były pięcioraczki, jeśli pamiętacie. Powiedziałam jej wprost: „Powinnaś być twardsza dla swojego faceta…”.
– …wszystko, co zarobi, przegrywa…
– …kłamie…
– …nigdy się tak nie uśmiałam…
Gdy znalazł się znów w ciemnym korytarzu, oparł się o ścianę i stał tak przez jakiś czas, wzdychając z ulgą. Nic nie zrobił, nawet nie powiadomił Bergassa o śmierci Gwenny, choć taki miał zamiar, a jednak zaszła w nim jakaś zmiana. Było to tak, jakby w jego mózgu toczył się do przodu wielki ciężar; wywoływał ból, ale pozwalał mu widzieć wszystko wyraźniej. Czuł instynktownie, że za jego sprawą krystalizuje się jakiś przełom.
U Bergassa było potwornie gorąco i Complain ociekał potem. Stwierdził, że na korytarzu nadal słyszy trajkotanie kobiet. Nagle zobaczył w wizji, czym naprawdę są Kwatery. Była to wielka jaskinia wypełniona męczącym gwarem licznych głosów. Nigdzie nic się naprawdę nie działo, były tylko głosy, głosy umierających.
Rozdział 4
Czuwanie powoli dobiegało końca i zbliżał się okres snu; Complainowi, oczekującemu następnej partii kary, żołądek coraz bardziej podchodził do gardła. Raz na cztery snoczuwania w Kwaterach i na wszystkich znanych obszarach wokół nich było ciemno. Nie całkowicie ciemno, gdyż tu i tam na korytarzach świeciły jak księżyce kwadratowe lampy kontrolne, ale w mieszkaniach panował gęsty mrok i księżycowy blask tam nie docierał. Takie było powszechnie uznawane prawo natury. Starzy ludzie mówili wprawdzie, że ich rodzice pamiętali, iż za ich młodości ciemność nie trwała tak długo, ale starzy ludzie znani są z tego, że mylą się w swoich wspomnieniach i snują dziwne opowieści, używając jako tworzywa swojego zaginionego dzieciństwa.
W ciemnościach poniki zapadały się jak puste worki. Ich smukłe łodygi pękały i wszystkie pędy oprócz najmocniejszych czerniały. To była ich krótka zima. Kiedy światło powracało, świeże pędy i odrosty pięły się energicznie w górę, pokrywając martwe i tworząc nową falę zieleni. One z kolei miały być zduszone za cztery snoczuwania. Tylko najbardziej wytrzymałe, rosnące w najlepszych warunkach rośliny mogły przetrwać ten cykl.
Przez całe to czuwanie