Название | Star Force. Tom 9. Martwe Słońce |
---|---|
Автор произведения | B.V. Larson |
Жанр | Поэзия |
Серия | |
Издательство | Поэзия |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-65661-79-1 |
Gdy mijały ostatnie sekundy, widziałem, jak Newcome się denerwuje, ale okręty Robali zmieniły kurs, zanim się z nami zderzyły. Trzy jednostki rozdzieliły się i przyjęły spiralne kursy.
– Sir? – odezwała się Jasmine, ale ja nie zwracałem uwagi. Byłem zbyt zajęty chełpieniem się.
– Widzicie? – Wskazałem na okręty Robali. – Nie zaatakowali nas. To był jakiś rodzaj testu, pokaz brawury. Zdaliśmy go, nie mrugając jako pierwsi.
– Mrugając, sir? – spytał Newcome. – Nie rozumiem.
– Grał pan kiedyś w tchórza z kumplami albo wrogami na ciemnej drodze, po nocy? – spytałem.
– Oczywiście, że nie!
– No dalej, człowieku, nawet jak byłeś młody i szalony?
– To nigdy nie było w moim stylu.
Westchnąłem.
– Nie, zapewne nie. Cóż, w każdym razie Robale chciały się tylko zabawić. A teraz…
– Pułkowniku Riggs? – Jasmine odezwała się bardziej stanowczo.
– Tak, kapitan Sarin?
– Wygląda na to, że zbliża się kolejna jednostka.
Spojrzałem na stół, a następnie na holotank. Widniała na nim pomarańczowa kropka. Była mała, wielkości paru pikseli.
– Co to jest, do diabła? – spytałem.
– Nie wiadomo. Robale wystrzeliły to, gdy leciały w naszą stronę.
– Wystrzeliły? – jęknął Newcome. – To musi być bomba albo mina. Proszę o pozwolenie na kurs unikowy albo zlikwidowanie obiektu.
Marszcząc brwi, spoglądałem na ekran. Braliśmy udział w międzygatunkowym pokazie sił. Dwaj wojownicy spotykający się na polu i uderzający się w piersi, zanim uścisną sobie dłonie. Czemu więc wystrzelili w naszą stronę jakiś obiekt?
– Nie rozumiem.
Newcome wyczuł moją niepewność i zrobił się odważniejszy.
– Czy mogę w takim razie podjąć działania w celu ochrony okrętu?
To była rozsądna propozycja.
– Dobrze. Proszę tego nie zestrzeliwać, ale może pan przejąć ster.
Wykrzyczał ciąg rozkazów. Oficerowie zabrali się do pracy i uniknęliśmy zderzenia z obiektem. Przeleciał niespiesznie obok.
– Jeśli to był atak, to kiepski – stwierdziłem.
– Nigdy dość ostrożności – odparł Newcome.
Spojrzałem na niego z ukosa. Tego mi było trzeba – kolejnego nerwowego oficera na mostku. Już żałowałem, że zabrałem go ze sobą.
– Czy teraz mogę to zestrzelić, pułkowniku? – spytał.
– Co? Absolutnie nie. To może być równie dobrze jakiś prezent. Nie ma potrzeby…
– Sir? – odezwała się znów Jasmine.
Tym razem skupiłem się na niej całkowicie.
– Wywołują nas.
– A, dobrze. Robale wreszcie wyjaśnią swoje dziwaczne zachowanie. W samą porę.
– Być może, ale transmisja nie pochodzi z okrętów Robali ani z Heliosa, tylko z nieznanego obiektu.
Znów zmarszczyłem brwi.
– No nic, zobaczmy, co to.
Na mostku rozległ się nagle znajomy głos. Był niewyraźny, ale rozpoznawalny.
– Halo, Siły Gwiezdne? – odezwał się Kwon. – Możecie mnie odebrać czy coś? Dryfuję tu, a Robale nie dały mi żadnego napędu.
Rozdział 6
Zwolniliśmy, zawróciliśmy i wciągnęliśmy Kwona na pokład. Newcome miał problem nawet z tym, bredząc o fałszywych Kwonach i pasożytach zarażających załogę.
– Zapewniam, admirale, że Robale nie mają dostatecznie zaawansowanej technologii ani motywacji, żeby zrobić coś takiego. Po prostu nam go oddały. Pewnie miały już dość towarzystwa sierżanta. Dużo je.
Newcome niechętnie poszedł za mną do śluzy, przez którą wysyłaliśmy marines do bitwy. Albo, w tym przypadku, zbieraliśmy na pokład. Gdy sierżant wszedł do środka i pomieszczenie znów napełniło się powietrzem, podniosłem wizjer hełmu.
– Kwon, masz nam sporo do wyjaśnienia.
– Cieszę się, że wróciłem, pułkowniku.
– Przepraszam, pułkowniku – odezwał się Newcome – ale czy on nie powinien chociaż przejść dekontaminacji? To standardowa procedura.
– Dobrze, dobrze. – Opuściłem wizjer.
Dziesięć minut później spotkałem się z Kwonem w małym, szczelnie odizolowanym od reszty okrętu pomieszczeniu, przeznaczonym dla ludzi, którzy podlegali kwarantannie po pobycie na obcych planetach. Tego rodzaju środki ostrożności stosowano jedynie na dawnych okrętach Imperium. Osobiście nie widziałem w nich sensu, ale skoro mieliśmy takie coś, to stwierdziłem, że równie dobrze można z tego skorzystać.
– Życie z Robalami było bardzo ciekawe, sir – powiedział Kwon.
– Na pewno dla nich również, skoro wyrzucili cię z ładowni jak worek ze śmieciami.
– No nie wiem. Oni już tacy są. To nie mięczaki.
Roześmiał się i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że to był żart. Robale miały delikatną skórę, pełną wijących się mięśni. Fizycznie były miękkie.
Zaśmiałem się lekko z grzeczności i wypytywałem dalej. Obok mnie stał admirał Newcome, który miał kwaśną minę. Dołączył do nas także Marvin, bardzo zainteresowany naszą rozmową. Niewiele mówił, ale gdy coś go ciekawiło, zawsze istniały powody do niepokoju. Wiedziałem jednak, że nie ma co próbować go przepytywać. Gdy widział, że go przejrzałem, zwykle szedł w zaparte. Najlepiej było po prostu uważnie mu się przyglądać.
– Dobra, Kwon. Zdaj raport. Gdzie reszta delegacji, którą wysłałem na Heliosa?
– Nie wiem, sir – odparł. – Ale myślę, że nie żyją.
– Nie żyją? Jak to?
– Braliśmy udział w zawodach z Robalami. W ściskaniu. To taka ich rozrywka, ściskają się nawzajem, to jak zapasy.
– Niech zgadnę, ścisnęli cię i wygrałeś.
– Tak. Ale pozostałym poszło gorzej. Prawdopodobnie obrażenia wewnętrzne.
– Jak to się zaczęło, do cholery?
– To wina wyznaczonej przez pana ambasadorki, sir. Nie rozumiała za dobrze Robali. Mówiła o uczeniu się ich zwyczajów. Powiedziała, że chce być traktowana tak samo, jak ich obywatele.
– Aha. Więc Robale wzięły to dosłownie i zaprosiły was do zapasów.
– Tak. Ona chyba nie była nawet znanityzowana. Wydała dziwny odgłos i nagle wszędzie była krew.
Newcome wiercił się zupełnie jak jeden z Robali.
– Barbarzyńcy – mruknął.
Spojrzałem na niego.
– To prawda. Robale to zapewne najbardziej barbarzyński ze znanych nam gatunków rozumnych. Są podzielone na plemiona i biorą udział