Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

karnego – gwarantowała nam, że bicie będzie mniej przypadkowe i bardziej brutalne.

      – To co robimy, do kurwy nędzy? – spytał mój przyjaciel, krzycząc całym ciałem, ale w milczeniu. Pot lał się mu strugami po twarzy, a ręce miał ze strachu tak mokre, że nie mógł utrzymać zapalniczki.

      – Mamy dwie możliwości – oznajmiłem.

      – Jakie?

      – Po pierwsze możemy zejść po drabinie, po tej przykutej łańcuchem do ściany na dole. Możemy zejść, oderwać drabinę od ściany, przywiązać do niej przedłużacz, wejść po niej i spuścić ją na przedłużaczu na drugą stronę. I zejść na ulicę.

      – I to wszystko?

      – To pierwszy plan.

      – Ale… oni nas zobaczą – zaprotestował mój przyjaciel.

      – Aha.

      – I zaczną do nas strzelać.

      – Aha.

      – Zastrzelą nas.

      – Już to powiedziałeś.

      – Pieprzyć to – syknął. – To trzeba powtórzyć parę razy. To cholernie istotny element planu, nie sądzisz?

      – Sądzę, że może jednemu z nas uda się uciec, a drugiego zastrzelą. Pięćdziesiąt procent szans.

      Przez chwilę rozważaliśmy to w milczeniu.

      – Durny plan. – Mój przyjaciel wzruszył ramionami.

      – Aha.

      – A drugi?

      – Zauważyłeś, że minęliśmy na parterze piłę?

      – Aha…

      – Jeśli ją tu przyniesiemy, przepiłujemy drewno. Potem nożycami przetniemy blachę. A potem wracamy do pierwotnego planu.

      – Ale oni to usłyszą! – wysyczał wściekle. – Ja słyszę, jak ględzą przez telefon, tak są blisko. Jeśli to tu przywleczemy i odpalimy, to będzie tak, jakbyśmy tu warczeli helikopterem.

      – Wiem. Ale według mnie pomyślą, że to robotnicy wrócili do roboty.

      – Ale nie wrócili.

      – Nie, ale zaraz się zmieni warta. Przyjdą nowi strażnicy. To duże ryzyko, ale myślę, że po prostu usłyszą hałas jak zwykle i pomyślą, że to robotnicy. Od tygodni słyszą wiertarki, młoty i piły. I w życiu nie przyjdzie im do głowy, że to my. Nigdy by nie wpadli na to, że jakiś więzień tak ześwirował, by włączyć piłę mechaniczną pod samą bramą od frontu. To chyba najlepsze, co można zrobić.

      – Kurczę, strasznie mi przykro, że tylko rzucam kłody pod nogi, ale w tym budynku nie ma prądu. Wyłączyli na czas remontu. Jedyne źródło zasilania jest na dworze. Przedłużacz sięgnie, ale trzeba wyjść na zewnątrz!

      – Wiem, wiem. Jeden z nas będzie musiał zejść, wykraść się przez te wyważone drzwi i podłączyć przedłużacz. To jedyne wyjście.

      – To kto zejdzie?

      – Ja – powiedziałem, siląc się na pewny siebie ton, ale niektórych kłamstw ciało po prostu nie kupuje i słowa zabrzmiały piskliwie.

      Wypełzłem przez właz. Nogi miałem zesztywniałe ze strachu i napięcia. Zsunąłem się po przedłużaczu i zszedłem schodami na parter, po drodze rozwijając przedłużacz. Wystarczyło go aż do drzwi i jeszcze dużo zostało. Piła leżała tuż przy drzwiach. Zawiązałem przedłużacz na jej rękojeści i biegiem wróciłem na górę. Mój przyjaciel wciągnął piłę przez właz, a potem oddał mi przedłużacz. Znowu zakradłem się do drzwi. Stałem wtulony w ścianę, zdyszany, usiłując znaleźć w sobie odwagę, żeby otworzyć drzwi. W końcu, w rozsadzającym serce przypływie adrenaliny, uchyliłem drzwi i wyszedłem na dwór, by podłączyć przedłużacz do gniazdka.

      Uzbrojeni w pistolety strażnicy rozmawiali ze sobą niespełna dwadzieścia metrów od drzwi. Gdyby któryś odwrócił się w moją stronę, byłoby po wszystkim. Zerknąłem na nich i przekonałem się, że spoglądają wszędzie, tylko nie na mnie. Rozmawiali i spacerowali wokół bramy; śmiali się z jakiegoś żartu. Nikt mnie nie dostrzegł. Wróciłem do budynku, pomknąłem po schodach na czworakach jak wilk i wspiąłem się po przedłużaczu na górę.

      W ciemnym kącie przy rynnie, w pokrętnym zaułku pod dachem, mój przyjaciel zaświecił zapalniczką. Podłączył już piłę do prądu. Był gotowy do pracy. Przejąłem zapalniczkę, uniosłem nad nim. Bez sekundy wahania dźwignął ciężką piłę i włączył ją. Silnik ryknął jak odrzutowiec na pasie startowym. Mój przyjaciel spojrzał na mnie, a szeroki uśmiech rozchylił jego wargi. Zęby miał zaciśnięte, a w oczach lśniły mu odbite płomyki. Potem wbił piłę w grube drewno. Czterema zgrabnymi, rozdzierająco głośnymi cięciami zrobił idealną dziurę, w której błysnął kwadrat lśniącej blachy.

      W zapadłym milczeniu zaczęliśmy czekać; w uszach dzwoniły nam cichnące echa, a serca łomotały, jakby chciały wyskoczyć z piersi. Po chwili usłyszeliśmy dzwonek telefonu – blisko nas, przy głównej bramie – i wydało się nam, że to koniec. Potem ktoś odebrał. Był to jeden ze strażników przy bramie. Roześmiał się i zaczął spokojnie gawędzić. Wszystko w porządku. Byliśmy bezpieczni. Oczywiście usłyszeli piłę, ale – tak jak liczyłem – zlekceważyli ten dźwięk, biorąc go za odgłos pracy robotników.

      Podniesiony na duchu przebiłem blachę śrubokrętem. Padł na nas słoneczny blask z nieba po stronie wolności. Poszerzyłem dziurę, a potem nożycami do blachy wyciąłem kwadrat z trzech stron. Odgięliśmy blaszaną klapę na zewnątrz, a ja wyjrzałem. Rzeczywiście, przebiliśmy się na drugą stronę rynny na dachu. Najniższy punkt tego koryta w kształcie litery V był niedostrzegalny dla strażników z wieżyczki. Leżąc w nim, nie widzieliśmy ich, a oni nas.

      Zostało nam jeszcze jedno do zrobienia. Przedłużacz nadal tkwił w gniazdku na dworze. Musieliśmy go odzyskać. Był naszą liną. Po nim zamierzaliśmy się zsunąć z muru na ulicę. Jeden z nas musiał zejść po schodach, wyłonić się z budynku na oczach strażników stojących przy pobliskiej bramie, wyciągnąć wtyczkę z kontaktu, a potem znowu wejść na dach. Spojrzałem na mojego przyjaciela, na jego twarz zlaną potem, wyraźnie widocznym w świetle wpadającym przez dziurę, którą wycięliśmy w dachu, i zrozumiałem, że to muszę być ja.

      Na dole, przytulony plecami do ściany przy drzwiach, znowu znieruchomiałem i usiłowałem siłą woli wtłoczyć w moje kończyny dość sił, by móc wyjść na dwór. Dyszałem tak gwałtownie, że zakręciło mi się w głowie i dostałem mdłości. Moje serce rzucało się o pręty żeber jak uwięziony ptak. Po paru długich chwilach byłem już pewien, że nie mogę. Wszystko, od rozsądnej obawy po przesądny strach, wrzeszczało, żebym tam nie wychodził po raz drugi. I nie mogłem.

      Musiałem przeciąć kabel. Nie było innego sposobu. Z bocznej kieszeni kombinezonu wyjąłem dłuto. Było bardzo ostre, nawet po tym drapaniu i żłobieniu drewna, gdy usiłowaliśmy się przebić na dach. Przyłożyłem je do kabla w miejscu, gdzie znikał pod drzwiami. Uniosłem rękę. Przyszło mi do głowy, że jeśli doprowadzę do spięcia, może włączyć się alarm, a wówczas być może do budynku wejdzie strażnik. Trudno. Nie miałem wyboru. Wiedziałem, że nie wyjdę tam drugi raz. Mocno uderzyłem dłonią w dłuto. Przecięło kabel i wryło się głęboko w drewnianą podłogę. Odsunąłem przecięte końce kabla od metalowego ostrza i zamarłem w oczekiwaniu na wycie syreny albo głosy każące się oddalić od bramy. Nie usłyszałem nic. Spokój. Byłem bezpieczny.

      Chwyciłem kabel i wbiegłem po schodach. Przy nowym włazie,