Название | Non stop |
---|---|
Автор произведения | Brian Aldiss |
Жанр | Научная фантастика |
Серия | s-f |
Издательство | Научная фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788380626737 |
Ta groźba była tak bezsensowna, że Roffery wybuchnął szyderczym śmiechem.
– Przyłączyłem się do ciebie, żeby uciec od ziemistych twarzy, takich jak Complaina – powiedział. – Ale dobrze, niech to będzie na twojej głowie! Prowadź, ty jesteś dowódcą!
– Jeśli tak uważasz, to czemu tracisz czas na głupie awantury? – rzucił oschle Wantage.
– Ponieważ jestem zastępcą dowódcy i zawsze mogę zrobić awanturę, jeśli mi się tak spodoba – odparł Roffery.
– Nie jesteś zastępcą dowódcy – wyjaśnił łagodnie Marapper. – Tylko ja wydaję rozkazy, a wasza grupa idzie za mną i jesteście równi w obliczu prawa.
Na to Wantage zaśmiał się kpiąco, a Fermour powiedział:
– A więc jeśli wasza paczka przestała się użerać, czy moglibyśmy wynieść się stąd, zanim ktoś nas zauważy i raz na zawsze rozwiąże wszystkie nasze problemy?
– Nie tak szybko – rzucił Complain. – Wciąż chcę wiedzieć, co tu robi ten taksator. Dlaczego nie wróci do swojego wyceniania? Miał przyjemną pracę. Dlaczego ją zostawił? To nie ma dla mnie sensu: nie zostawiłbym jej na jego miejscu.
– A nie jesteś przypadkiem śmierdzącym tchórzem? – warknął Roffery, napierając na wyciągnięte ramię kapłana. – Każdy z nas ma własny powód, żeby iść na tę zwariowaną wycieczkę, i mój nie powinien cię obchodzić.
– O co w ogóle robisz tyle hałasu, Complain?! – krzyknął Wantage. – A dlaczego ty idziesz? Jestem całkiem pewien, że nie pragnę twojego towarzystwa.
Nagle między nimi pojawił się krótki miecz kapłana. Widzieli, jak kłykcie zaciśniętej na rękojeści dłoni Marappera stają się coraz bielsze.
– Jako święty mąż – wycedził – przysięgam na każdą kroplę przegniłej krwi w Kwaterach, że wyślę w Długą Podróż następnego, który się odezwie.
Stali sztywno we wrogim milczeniu.
– Słodka, zaprowadzająca pokój klinga – wyszeptał Marapper, a potem polecił zwykłym tonem, ściągając tobół z ramienia: – Zarzuć to na plecy, Roy, i weź się w garść. Ern, zostaw w spokoju swój paralizator – bawisz się nim jak dziewczynka lalką. Uspokójcie się wszyscy i ruszajcie ze mną. Nie rozchodźcie się. Musimy przedostać się przez jedną z barier, żeby wejść w głąb Martwych Dróg, więc trzymajcie się mnie. To nie będzie łatwe.
Zamknął drzwi swojego mieszkania, spojrzał z zadumą na klucz, a potem wsunął go do kieszeni. Nie dając żadnych znaków pozostałym, ruszył korytarzem. Wahali się tylko przez chwilę, a potem posłusznie dołączyli do niego. Żelazne spojrzenie Marappera tkwiło niezachwianie z przodu, zsyłając ich wszystkich do innego, gorszego świata.
Na następnym skrzyżowaniu korytarzy skręcił w lewo i na drugim po nim znowu w lewo. Dotarli tą drogą do krótkiej ślepej uliczki zagrodzonej siatkową bramą. Stał przed nią strażnik, ponieważ była to jedna z bocznych barier.
Strażnik był rozluźniony, ale czujny. Siedział na skrzynce z podbródkiem opartym na dłoni, ale gdy tylko zobaczył pięciu mężczyzn wychodzących zza narożnika, zerwał się i wymierzył do nich z paralizatora.
– Z radością bym strzelił! – wykrzyknął zwyczajowe zawołanie wartownika. Spojrzenie miał twarde, a nogi napięte, tak że nie zabrzmiało to jak nic nieznacząca formułka.
– A ja bym z radością umarł – odparł przyjaźnie Marapper. – Schowaj broń, Twemmers, nie jesteśmy Obcymi. Zdaje mi się, że jesteś trochę niespokojny.
– Zatrzymajcie się albo strzelam! – zawołał strażnik Twemmers. – Czego chcecie?! Stójcie, cała piątka!
Marapper ani na chwilę nie przerwał marszu, a pozostali dotrzymywali mu kroku. Dla Complaina miało to jakiś niewytłumaczalny urok.
– Robisz się zbyt krótkowzroczny do tej pracy, mój przyjacielu! – zawołał kapłan. – Zobaczę się z Zilliakiem i powiem, żeby cię stąd zdjął. To ja, Marapper, twój kapłan, który troszczy się o twoje wątpliwe zdrowie psychiczne, i paru dobrze ci życzących ludzi. Dziś wieczorem nie będzie dla ciebie żadnej krwi, człowieku.
– Zastrzeliłbym każdego – zagroził gwałtownie Twemmers, wymachując bronią, ale cofnął się do siatkowej bramy.
– Cóż, zachowaj swój zapał dla lepszego celu, chociaż nigdy nie będziesz miał większego – powiedział kapłan. – Mam tu dla ciebie coś ważnego.
Podczas tej wymiany zdań Marapper wciąż szedł pewnie naprzód. Byli teraz prawie przy strażniku. Nieszczęsny człowiek wahał się, jak postąpić; inni strażnicy byli w zasięgu głosu, ale bezpodstawne wszczęcie alarmu mogło oznaczać dla niego chłostę, a gorąco pragnął utrzymać bez uszczerbku swoją marną pozycję. To kilkusekundowe niezdecydowanie było zgubne w skutkach. Kapłan ruszył na niego.
Marapper wyciągnął prędko krótki miecz spod płaszcza, z chrząknięciem wbił go głęboko w brzuch strażnika, przekręcił klingę i zręcznie wziął ciało na bark, gdy zgięte wpół padało do przodu. Podniósł je, aż obwisłe ręce Twemmersa uderzyły go w dół pleców, a potem znowu chrząknął, tym razem z zadowoleniem.
– To było świetne, ojcze! – powiedział z podziwem Wantage. – Sam nie umiałbym tego zrobić lepiej!
– Mistrzowska robota! – wykrzyknął Roffery z szacunkiem. Dobrze było widzieć kapłana, który z takim talentem stosuje w praktyce głoszone przez siebie zasady.
– Cała przyjemność po mojej stronie – mruknął Marapper – ale nie podnoście głosu, bo psy nas dopadną. Fermour, czy mógłbyś to wziąć?
Ciało zostało przerzucone na bark Boba Fermoura; ponieważ miał pięć stóp i osiem cali wzrostu i był prawie o głowę wyższy od pozostałych, najłatwiej mógł się z nim uporać. Marapper wytarł dokładnie klingę o kurtkę Complaina, włożył miecz do pochwy i przyjrzał się siatkowej bramie.
Z jednej z obszernych kieszeni wydobył nożyce do drutu i przeciął nimi złącze. Szarpnął za klamkę; brama ustąpiła mniej więcej o cal, a potem utknęła. Ciągnął ją, warcząc, ale nie przesunęła się dalej.
– Daj mi spróbować – powiedział Complain.
Uwiesił się całym ciężarem na bramie i pociągnął. Otworzyła się nagle z ostrym piskiem, sunąc na zardzewiałych łożyskach. Za nią ukazała się studnia, czarna, ziejąca dziura, na pozór bez dna. Wzdrygnęli się i cofnęli o krok, trochę zbici z tropu.
– Ten hałas powinien przyciągnąć większość strażników z Kwater – stwierdził Fermour, oglądając z zainteresowaniem widniejący obok szybu napis ZADZWOŃ PO WINDĘ. – I co teraz, kapłanie?
– Na początek wrzuć tam strażnika – polecił Marapper. – Weselsze miny!
Ciało zostało ciśnięte w ciemność i po chwili z zadowoleniem usłyszeli wyraźny głuchy odgłos.
– Obrzydliwość! – wykrzyknął z zachwytem Wantage.
– Wciąż jeszcze ciepły – szepnął Marapper. – Nie trzeba odprawiać obrządków pośmiertnych, i dobrze się składa, jeśli mamy nadal rościć sobie prawo