Pan Tadeusz, czyli ostatni zajazd na Litwie. Adam Mickiewicz

Читать онлайн.
Название Pan Tadeusz, czyli ostatni zajazd na Litwie
Автор произведения Adam Mickiewicz
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-270-3972-9



Скачать книгу

ruszył,

      Z wieku mu i z urzędu ten zaszczyt należy,

      Idąc kłaniał się damom, starcom i młodzieży;

      Za nim szedł kwestarz, Sędzia tuż przy bernardynie.

      Sędzia u progu rękę dał Podkomorzynie,

      Tadeusz Telimenie, Asesor Krajczance,

      A pan Rejent na końcu Wojskiej Hreczeszance.

      Tadeusz z kilku gośćmi poszedł do stodoły,

      A czuł się pomieszany, zły i niewesoły.

      Rozbierał myślą wszystkie dzisiejsze wypadki:

      Spotkanie się, wieczerzę przy boku sąsiadki;

      A szczególniej mu słowo «ciocia» koło ucha

      Brzęczało ciągle jako naprzykrzona mucha.

      Pragnąłby u Woźnego lepiej się wypytać

      O pani Telimenie, lecz go nie mógł schwytać;

      Wojskiego też nie widział, bo zaraz z wieczerzy

      Wszyscy poszli za gośćmi, jak sługom należy,

      Urządzając we dworze izby do spoczynku.

      Starsi i damy spały we dworskim budynku;

      Młodzież Tadeuszowi prowadzić kazano,

      W zastępstwie gospodarza, w stodołę na siano.

      W pół godziny tak było głucho w całym dworze

      jako po zadzwonieniu na pacierz w klasztorze;

      Ciszę przerywał tylko głos nocnego stróża.

      Usnęli wszyscy. Sędzia sam oczu nie zmruża;

      Jako wódz gospodarstwa obmyśla wyprawę

      W pole i w domu przyszłą urządza zabawę.

      Dał rozkaz ekonomom, wójtom i gumiennym,

      Pisarzom, ochmistrzyni, strzelcom i stajennym

      I musiał wszystkie dzienne rachunki przezierać.

      Nareszcie rzekł Woźnemu, że się chce rozbierać.

      Woźny pas mu odwiązał, pas słucki, pas lity,

      Przy którym świecą gęste kutasy jak kity,

      Z jednej strony złotogłów w purpurowe kwiaty,

      Na wywrót jedwab czarny posrebrzany w kraty;

      Pas taki można równie kłaść na strony obie,

      Złotą na dzień galowy, a czarną w żałobie.

      Sam Woźny umiał pas ten odwiązywać, składać;

      Właśnie tym się zatrudniał i kończył tak gadać:

      «Cóż złego, że przeniosłem stoły do zamczyska?

      Nikt na tym nic nie stracił, a pan może zyska.

      Bo przecież o ten zamek dziś toczy się sprawa.

      My od dzisiaj do zamku nabyliśmy prawa

      I mimo całą strony przeciwnej zajadłość

      Dowiodę, że zamczysko wzięliśmy w posiadłość.

      Wszakże kto gości prosi w zamek na wieczerzę,

      Dowodzi, że posiadłość tam ma albo bierze;

      Nawet strony przeciwne weźmiemy na świadki:

      Pamiętam za mych czasów podobne wypadki».

      Już Sędzia spał. Więc Woźny cicho wszedł do sieni,

      Siadł przy świecy i dobył książeczkę z kieszeni,

      Która mu jak Ołtarzyk Złoty zawsze służy,

      Której nigdy nie rzuca w domu i w podróży.

      Była to trybunalska wokanda: tam rzędem

      Stały spisane sprawy, które przed urzędem

      Woźny sam głosem swoim przed laty wywołał,

      Albo o których później dowiedzieć się zdołał.

      Prostym ludziom wokanda zda się imion spisem;

      Woźnemu jest obrazów wspaniałych zarysem.

      Czytał więc i rozmyślał: Ogiński z Wizgirdem,

      Dominikanie z Rymszą, Rymsza z Wysogirdem,

      Radziwił z Wereszczaką, Giedroić z Rdułtowskim,

      Obuchowicz z kahałem, Juraha z Piotrowskim,

      Maleski z Mickiewiczem, a na koniec Hrabia

      Z Soplicą; i czytając, z tych imion wywabia

      Pamięć spraw wielkich, wszystkie procesu wypadki,

      I stają mu przed oczy sąd, strony i świadki;

      I ogląda sam siebie, jak w żupanie białym,

      W granatowym kontuszu stał przed trybunałem,

      Jedna ręka na szabli, a druga do stoła,

      Przywoławszy dwie strony, «Uciszcie się!» woła.

      Marząc i kończąc pacierz wieczorny, pomału

      Usnął ostatni w Litwie woźny trybunału.

      Takie były zabawy, spory w one lata

      Śród cichej wsi litewskiej, kiedy reszta świata

      We łzach i krwi tonęła; gdy ów mąż, bóg wojny,

      Otoczon chmurą pułków, tysiącem dział zbrojny,

      Wprzągłszy w swój rydwan orły złote obok srebrnych,

      Od puszcz Libijskich łatał do Alpów podniebnych,

      Ciskając grom po gromie, w Piramidy, w Tabor,

      W Marengo, w Ulm, w Austerlitz. Zwycięstwo i Zabor

      Biegły przed nim i za nim. Sława czynów tylu,

      Brzemienna imionami rycerzy, od Nilu

      Szła hucząc ku północy, aż u Niemna brzegów

      Odbiła się, jak od skał, od Moskwy szeregów,

      Które broniły Litwę murami żelaza

      Przed wieścią dla Rosyi straszną jak zaraza.

      Przecież nieraz nowina niby kamień z nieba

      Spadała w Litwę. Nieraz dziad żebrzący chleba,

      Bez ręki lub bez nogi, przyjąwszy jałmużnę,

      Stanął i oczy wkoło obracał ostróżne.

      Gdy nie widział we dworze rosyjskich żołnierzy

      Ani jarmułek, ani czerwonych kołnierzy,

      Wtenczas kim był, wyznawał: był legijonistą,

      Przynosi kości stare na ziemię ojczystą,

      Której już bronić nie mógł... Jak go wtenczas cała

      Rodzina pańska, jak go czeladka ściskała,

      Zanosząc się od płaczu! On za stołem siadał

      I dziwniejsze od baśni historyje gadał.

      On opowiadał, jako jenerał Dąbrowski,

      Z