Pan Tadeusz, czyli ostatni zajazd na Litwie. Adam Mickiewicz

Читать онлайн.
Название Pan Tadeusz, czyli ostatni zajazd na Litwie
Автор произведения Adam Mickiewicz
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-270-3972-9



Скачать книгу

kilka komnat. Gerwazy w milczeniu,

      Tu wzrok na ścianie wstrzymał, ówdzie na sklepieniu,

      Przywołując pamiątkę tu smutną, tam miłą;

      Czasem, jakby chciał mówić: «Wszystko się skończyło»,

      Kiwnął żałośnie głową; czasem machnął ręką:

      Widać, że mu wspomnienie samo było męką,

      I że je chciał odpędzić. Aż się zatrzymali

      Na górze, w wielkiej, niegdyś zwierciadlanej sali.

      Dziś wydartych zwierciadeł stały puste ramy,

      Okna bez szyb, z krużgankiem wprost naprzeciw bramy.

      Tu wszedłszy, starzec głowę zadumaną skłonił

      I twarz zakrył rękami; a gdy ją odsłonił,

      Miała wyraz żałości wielkiej i rozpaczy.

      Hrabia, chociaż nie wiedział, co to wszystko znaczy,

      Poglądając w twarz starca czuł jakieś wzruszenie,

      Rękę mu ścisnął; chwilę trwało to milczenie,

      Przerwał je starzec, trzęsąc wzniesioną prawicą:

      «Nie masz zgody, mopanku, pomiędzy Soplicą

      I krwią Horeszków; w panu krew Horeszków płynie,

      Jesteś krewnym Stolnika, po matce łowczynie,

      Która się rodzi z drugiej córki kasztelana,

      Który był, jak wiadomo, wujem mego pana.

      Słuchaj pan historyi swej własnej rodzinnej,

      Która się stała właśnie w tej izbie, nie innej.

      Nieboszczyk pan mój, Stolnik, pierwszy pan w powiecie,

      Bogacz i familiant, miał jedyne dziecię,

      Córkę piękną jak anioł; więc się zalecało

      Stolnikównie i szlachty, i paniąt niemało.

      Między szlachtą był jeden wielki paliwoda,

      Kłótnik, Jacek Soplica, zwany Wojewoda

      Przez żart; w istocie wiele znaczył w województwie,

      Bo rodzinę Sopliców miał jakby w dowództwie,

      I trzystu ich kreskami rządził wedle woli,

      Choć sam nic nie posiadał prócz kawałka roli,

      Szabli i wielkich wąsów od ucha do ucha.

      Owoż pan Stolnik nieraz wzywał tego zucha,

      I ugaszczał w pałacu, zwłaszcza w czas sejmików,

      Popularny dla jego krewnych i stronników.

      Wąsal tak wzbił się w dumę łaskawym przyjęciem,

      Że mu się uroiło zostać pańskim zięciem.

      Do zamku nieproszony coraz częściej jeździł,

      W końcu u nas jak w swoim domu się zagnieździł.

      I już miał się oświadczać: lecz pomiarkowano,

      I czarną mu polewkę do stołu podano.

      Podobno Stolnikównie wpadł Soplica w oko,

      Ale przed rodzicami taiła głęboko.

      Było to za Kościuszki czasów; pan popierał

      Prawo trzeciego maja i już szlachtę zbierał,

      Aby konfederatom ciągnąć ku pomocy,

      Gdy nagle Moskwa zamek opasała w nocy.

      Ledwie był czas z moździerza na trwogę wypalić,

      Podwoje dolne zamknąć i ryglem zawalić.

      W zamku całym był tylko: pan Stolnik, ja, pani,

      Kuchmistrz i dwóch kuchcików, wszyscy trzej pijani,

      Proboszcz, lokaj, hajducy czterej, ludzie śmiali.

      Więc za strzelby, do okien. Aż tu tłum Moskali,

      Krzycząc: »Ura!«, od bramy wali po tarasie;

      My im ze strzelb dziesięciu palnęli »A zasie«.

      Nic tam nie było widać; słudzy bez ustanku

      Strzelali z dolnych pięter, a ja i pan z ganku.

      Wszystko szło pięknym ładem, choć w tak wielkiej trwodze:

      Dwadzieścia strzelb leżało tu na tej podłodze;

      Wystrzeliliśmy jedną, podawano drugą.

      Ksiądz proboszcz zatrudniał się czynnie tą usługą,

      I pani, i panienka, i nadworne panny:

      Trzech było strzelców, a szedł ogień nieustanny.

      Grad kul sypały z dołu moskiewskie piechury;

      My z rzadka, ale celniej dogrzewali z góry.

      Trzy razy aż pode drzwi to chłopstwo się wparło,

      Ale za każdym razem trzech nogi zadarło,

      Więc uciekli pod lamus; a już był poranek.

      Pan Stolnik wesół wyszedł ze strzelbą na ganek,

      I skoro spod lamusa Moskal łeb wychylił,

      On dawał zaraz ognia, a nigdy nie mylił;

      Za każdym razem czarny kaszkiet w trawę padał

      I już się rzadko który zza ściany wykradał.

      Stolnik, widząc strwożone swe nieprzyjaciele,

      Myślił zrobić wycieczkę, porwał karabelę

      I z ganku krzycząc sługom wydawał rozkazy;

      Obróciwszy się do mnie, rzekł: »Za mną Gerwazy!«

      Wtem strzelono spod bramy... Stolnik się zająknął,

      Zaczerwienił się, zbladnął, chciał mówić, krwią chrząknął:

      Postrzegłem wtenczas kulę, wpadła w piersi same.

      Pan słaniając się, palcem ukazał na bramę:

      Poznałem tego łotra Soplicę! poznałem!

      Po wzroście i po wąsach! Jego to postrzałem

      Zginął Stolnik, widziałem! Łotr jeszcze do góry

      Wzniesioną trzymał strzelbę, jeszcze dym szedł z rury!

      Wziąłem go na cel; zbójca stał jak skamieniały!

      Dwa razy dałem ognia, i oba wystrzały

      Chybiły: czym ze złości, czy z żalu źle mierzył...

      Usłyszałem wrzask kobiet, spojrzałem — pan nie żył».

      Tu Gerwazy umilknął i łzami się zalał,

      Potem rzekł kończąc: «Moskal już wrota wywalał:

      Bo po śmierci Stolnika stałem bezprzytomnie,

      I nie widziałem, co się działo wokoło mnie.

      Szczęściem, na odsiecz przyszedł nam Parafianowicz,

      Przywiódłszy Mickiewiczów dwiestu z Horbatowicz,

      Którzy