Название | Jak wytresować lorda |
---|---|
Автор произведения | Alex Renton |
Жанр | Документальная литература |
Серия | |
Издательство | Документальная литература |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788381693868 |
Struktura szkolnictwa stała się standardem, gdy edukacja państwowa w Wielkiej Brytanii pod koniec stulecia sformalizowała się i wprowadzono system szkół podstawowych oraz średnich, jak w większości krajów świata. Tymczasem w drugiej połowie XIX wieku rozpoczęły działalność dziesiątki płatnych szkół średnich – Liverpool College, Brighton College, Glasgow Academy i Edinburgh Academy, Fettes, Marlborough i Radley – w dużej mierze dlatego, że w starych szkołach było za mało miejsc dla nowo wzbogaconych klas średnich, które chciały kupić swoim synom – i nielicznym córkom – miejsce w establishmencie. To były szkoły z tradycjami instant. Świadomie naśladowały struktury prestiżowych starych placówek, ich rytuały, dyscyplinę, nawet architekturę. One również potrzebowały dostawy „przygotowanych” trzynastolatków.
By dostać się do jednej z „publicznych” szkół – nazwanych tak, ponieważ zostały powołane na mocy ustawy i były podmiotami prawa – trzeba było być przygotowanym. Temu służyły prywatne szkoły podstawowe „przygotowawcze”. Prywatne, bo prywatną szkołę mógł otworzyć każdy. W latach 20. XX wieku 240 takich placówek przysposabiało chłopców do nauki w szkołach morskich, gdzie stawali się kadetami, a następnie oficerami. Do lat 60. XX wieku szkoły podstawowe prywatne oraz publiczne, z wyjątkiem kilku placówek miejskich, jak zachodniolondyńska St Paul’s, były w zasadzie wyłącznie szkołami z internatem.
Mieszkanie w szkołach wzięło się z konieczności. Ludzie, którzy z nich korzystali, w większości mieszkali w odziedziczonych po przodkach domach rozrzuconych po angielskiej prowincji. Dzieci mogły albo pobierać domową edukację, albo być odesłane z domu. To drugie szybko stało się uświęconą praktyką. Placówki prywatne miały „przygotować” dzieci zarówno do realizowania programu szkoły publicznej, jak i do reżimu wspólnotowego, niekoedukacyjnego życia w internacie. Ponadto na internatach zarabiali nauczyciele, którzy dbali o wyposażenie i wyżywienie dzieci. Nawet w najdroższych szkołach kadra aż do końca XX wieku była zatrważająco źle opłacana. W całej swojej historii szkoły te przodowały w opakowywaniu motywacji ekonomicznych i praktycznych w połyskliwy etos, składnik magicznej formuły kształcenia brytyjskiej elity. I tak rekrutowanie starszych dzieci do wykonywania pracy polegającej na kontrolowaniu młodszych doprowadziło do powstania uświęconych tradycją ról prefekta i panicza. Rozwiązania zmniejszające koszty posłużyły do zaszczepiania takich wartości, jak odwaga, wytrzymałość oraz – często używane pojęcie – męstwo. Wykorzystywano strach i przemoc, by dyscyplina stała się taką samą częścią magii jak lodowate sypialnie i ohydne jedzenie – wszystko to służyło kształtowaniu pożądanego typu człowieka.
Szkolnictwo prywatne było prawdziwą kopalnią złota. Człowiek wykształcony i obdarzony talentem do czarowania rodziców mógł się w tej branży łatwo ustawić. Pod koniec XIX wieku 700 zarejestrowanych szkół podstawowych – zarówno nowych, jak i starych – dostarczało narybek do szkół publicznych, choć tylko 11 z nich przyjmowało dziewczynki. W 1981 roku naliczono ich 570, zwykle z mniej więcej setką uczniów, w większości z internatem.
Fergussonowie, stara rodzina ze strony mojej matki, wysyłali swoje dzieci z domu, by zapewnić klanowi nieprzerwane członkostwo w establishmencie. James Renton i wielu innych – wówczas i teraz – liczyli na to, że ich potomkowie wyniosą ze szkoły ogładę, która pozwoli im do owego establishmentu dołączyć. Niewyobrażalne byłoby posłanie do szkół publicznych dzieci z wiejskim akcentem, czyli najczytelniejszym dowodem tego, że pochodzą spoza Upper Ten Thousand [dosł.: górne dziesięć tysięcy], jak lubiła siebie nazywać elita końca epoki wiktoriańskiej. Dlaczego nowo wzbogaceni przemysłowcy z fabryk hrabstwa Lancashire wysyłali swoje dzieci na południe do drogich szkół? – zastanawiano się w Taunton Commission, komisji powołanej w 1864 roku przez rząd do zbadania tematu szkół publicznych. Chodziło o to, „by zgubiły swoją północną mowę (…) i odcięły się od wpływu, jaki ma na nie dom”.
Były także inne, mniej wyraźnie artykułowane obawy. Zwłaszcza przed zagrożeniem „obscenicznością”, jak to nazywali wiktorianie. Historyk Jonathan Gathorne-Hardy pisze, że okres intensywnego rozwoju szkół podstawowych zbiegł się z paniką związaną z moralnością w szkołach publicznych: „wydawało się konieczne wyrwanie ślicznych dziewięcio- i dziesięciolatków z lubieżnych rąk osiemnastolatków”. Równie silna była inna presja o charakterze moralnym – konieczność wyrwania chłopców spod „zmiękczającego” wpływu matek i domów.
Zadanie polegało na czymś więcej niż na kształtowaniu „charakteru”, choć słowo to pojawia się na pierwszym miejscu w traktatach pisanych przez dyrektorów placówek. W szkolnej klasie była do wykonania konkretna praca, zwłaszcza że szkoły publiczne wprowadziły selekcję – egzaminy wstępne. Dość ważna była matematyka, nauki przyrodnicze mniej. Dzieci musiały przede wszystkim znać Biblię i języki starożytne. Edukacja w szkołach publicznych – i ambitnych państwowych, które je naśladowały – aż do lat 50. XX wieku polegała głównie na uczeniu podopiecznych łaciny i greki. Aż do lat 80. były one istotne dla uczniów starających się o stypendium naukowe.
Generalnie uważano, że jeśli dziecko w wieku ośmiu czy dziewięciu lat nie zacznie się uczyć łaciny, nie ma szans przejść przez system. Starożytna greka zaczynała się po pierwszym roku i ona także była obowiązkowa. W jednej z relacji z 1817 roku mowa o nauczaniu pięciolatków łaciny, a sześciolatków greki. W ostatniej klasie Ashdown, jako dwunastolatki, byliśmy przygotowywani do testu kompetencji – oczekiwano od nas umiejętności płynnego tłumaczenia dowolnego tekstu z angielskiego na łacinę, a nawet przekładu poezji. Piątkowe lekcje łaciny, które prowadził Billy Williamson, wyznaczał wściekły rytm uderzeń trzcinki w nasze ławki, a czasem i w nas samych.
To przez łacinę pierwszy dzień siedmioletniego Winstona Churchilla w szkole St George’s w Ascot okazał się koszmarem. Gdy już zniknęła jego matka, nauczyciel wziął go do klasy, dał książkę i kazał się nauczyć deklinacji rzeczownika mensa, czyli „stół”. Był rok 1882. Przyszły premier nigdy wcześniej nie czytał ani nie mówił po łacinie, niemniej wkuł, co mu zadano – znaną wielu czytelnikom jego wspomnień litanię: mensa – stół, mensae – stołowi, mensae – stołu, mensam – ze stołem, mensa – o stole, mensa – o, stole!
Kiedy nauczyciel wrócił, mały Winston wyrecytował wszystko, a potem zapytał, jak zrobiłby każdy bystry siedmiolatek: „Co to znaczy, proszę pana?”.
– Znaczy to, co słyszysz. Mensa, stół. Mensa to rzeczownik pierwszej deklinacji. Jest ich pięć. Nauczyłeś się liczby pojedynczej pierwszej deklinacji.
– Ale – powtórzyłem – co to znaczy?
– Mensa znaczy stół.
– To dlaczego mensa znaczy także „o, stole!”?
– Mensa, „o, stole!”, to wołacz. Tego przypadku używa się, gdy chce się zwrócić do stołu, zawołać do stołu. Użyjesz tego w rozmowie ze stołem.
– Ale