12 dni świąt Dasha i Lily. Rachel Cohn

Читать онлайн.
Название 12 dni świąt Dasha i Lily
Автор произведения Rachel Cohn
Жанр Учебная литература
Серия
Издательство Учебная литература
Год выпуска 0
isbn 9788380743052



Скачать книгу

przy­gniótł mnie do pod­łogi. – Noga! – powtó­rzy­łam.

      Borys zszedł z Bumera, pod­szedł do mnie i usiadł, zado­wo­lony, że jestem bez­pieczna. Ale zamie­sza­nie obu­dziło rów­nież i zwa­biło naj­mniej­szego futrza­stego członka naszej rodziny, który jak zawsze roz­le­ni­wiony poja­wił się w salo­nie, by oce­nić sytu­ację i zabez­pie­czyć teren. Dzia­dek nie może już miesz­kać sam, dla­tego wpro­wa­dził się do nas razem ze swoim kotem Gbu­rem. Ten zaś, nazwany tak nie od parady, prych­nął teraz na Borysa, który na dwóch łapach jest wzro­stu doro­słej kobiety, ale naj­wy­raź­niej boi się pię­cio­ki­lo­gra­mo­wego kota. Biedny Borys zerwał się z pod­łogi i oparł o moje ramiona przed­nimi łapami, skam­ląc, i swoją pomarsz­czoną twa­rzą bła­gał: „Obroń mnie, mamo!”. Poca­ło­wa­łam go w mokry nos i powie­dzia­łam:

      – Leżeć, nic ci nie będzie.

      Nasze miesz­ka­nie jest naprawdę za małe dla tylu ludzi i zwie­rząt. Zro­biło się tu praw­dziwe zoo. Ale nie chcia­ła­bym tego zmie­niać. To zna­czy chcia­ła­bym, dla dziadka, który zawsze był ener­giczny i towa­rzy­ski, a teraz jest przy­kuty do miesz­ka­nia na trze­cim pię­trze, bo nie da rady wejść po scho­dach wię­cej niż raz dzien­nie, a cza­sami ani razu. Ale jeśli kolejni człon­ko­wie rodziny i pie­lę­gniarki odwie­dza­jący dziadka koją jego naj­więk­szy strach – ewen­tu­alną prze­pro­wadzkę do domu star­ców – to chęt­nie zaak­cep­tuję i zoo. Alter­na­tywny sce­na­riusz jest marny. Dzia­dek czę­sto powta­rza, że na leżąco wyje­dzie z domu tylko raz, w drew­nia­nym pudełku.

      Lang­ston przy­szedł z kuchni do salonu i zapy­tał:

      – Co tu się wyda­rzyło?

      I to osta­tecz­nie spro­wo­ko­wało Dasha do wyj­ścia.

      – Dzięki za her­batę i cia­steczka, któ­rych nie zapro­po­no­wa­łeś – zwró­cił się do mojego brata.

      – Nie ma za co. Już wycho­dzisz? Cudow­nie! – Lang­ston pod­szedł do fron­to­wych drzwi, by je otwo­rzyć. Zdez­o­rien­to­wany Bumer pod­niósł się, by wyjść, ale Dash przez chwilę się wahał. Wyglą­dał, jakby chciał mnie poca­ło­wać na do widze­nia, ale zre­zy­gno­wał i zamiast tego pokle­pał Borysa po gło­wie. A zdrajca Borys poli­zał jego dłoń.

      Bolało, ale to nie zna­czyło, że nie wymięknę, kiedy ten nie­ziem­sko przy­stojny chło­pak w weł­nia­nej dwu­rzę­dówce okaże czu­łość mojemu psu.

      – Jutro wie­czo­rem będziemy zapa­lali świa­tełka na cho­ince – zwró­ci­łam się do Dasha. – Przyj­dziesz? – Jutro czter­na­sty grud­nia! Dzień zapa­le­nia lam­pek! Jak udało mi się zupeł­nie zapo­mnieć o tej naj­waż­niej­szej dacie, dopóki Dash dosłow­nie nie wpadł z drze­wem do naszego salonu? Może dla­tego, że w tym roku ta cere­mo­nia wyda­wała się bar­dziej obo­wiąz­kiem niż powo­dem do rado­ści?

      – Nie prze­ga­pił­bym tego – odparł Dash. Gbur miał jed­nak w nosie to, że Dash przy­jął moje zapro­sze­nie. Gbur zaczął znów ści­gać Borysa, a ten, ucie­ka­jąc, wpadł pro­sto w wysoki stos ksią­żek usta­wio­nych pod ścianą salonu. Wtedy dzia­dek krzyk­nął:

      – Gbur, chodź tutaj!

      Borys zaczął szcze­kać, a Lang­ston poga­niać Dasha:

      – No idź­cie już!

      Bumer i Dash wyszli.

      Wie­dzia­łam, że Dash wycho­dził z ulgą.

      Mój dom to har­mi­der. Hałas. Wrza­ski. Zwie­rzęca sierść. Mnó­stwo ludzi.

      Dash lubi ciszę i spo­kój, woli sie­dzieć sam, tylko z książ­kami, a nie spę­dzać czas z rodziną, nawet wła­sną. Ma aler­gię na koty. Cza­sami zasta­na­wiam się, czy i na mnie.

      Nie­dziela, 14 grud­nia

      Rok temu moje życie wyglą­dało zupeł­nie ina­czej. Dzia­dek był w tak dobrej for­mie, że jeź­dził czę­sto na Flo­rydę, gdzie kupił miesz­ka­nie dla seniora, w któ­rym miesz­kała jego dziew­czyna. Ja nie mia­łam zwie­rząt ani chło­paka. Nie wie­dzia­łam, co to smu­tek.

      Wio­sną part­nerka dziadka zmarła na raka, a jego serce wkrótce potem się pod­dało. Wie­dzia­łam, że ten upa­dek był poważny, ale w chwi­lo­wej panice nie zda­wa­łam sobie sprawy, jak bar­dzo, bo zaj­mo­wa­łam się przede wszyst­kim nie­koń­czą­cym się cze­ka­niem na karetkę, jazdą do szpi­tala, a potem obdzwa­nia­niem rodziny, by dać im znać, co się wyda­rzyło. Dopiero następ­nego dnia, gdy stan dziadka był już sta­bilny, w pełni poję­łam, jak z nim kiep­sko. Poszłam do szpi­tal­nej sto­łówki po lunch, a kiedy wró­ci­łam, zoba­czy­łam przez szybę, że w pokoju dziadka jest pani Basil E., jego sio­stra i moja ulu­biona ciotka. To wysoka kobieta, zde­cy­do­wana i pewna sie­bie, lubiąca nie­na­gan­nie skro­jone kostiumy i drogą biżu­te­rię oraz ide­alny maki­jaż. Jed­nak teraz sie­działa przy boku śpią­cego dziadka, trzy­mała go za rękę, a z zapła­ka­nych oczu pły­nęły jej strużki tuszu do rzęs, docie­ra­jąc aż do uszmin­ko­wa­nych ust.

      Ni­gdy, prze­nigdy nie widzia­łam pła­czą­cej pani Basil E. Wyglą­dała tak kru­cho. Poczu­łam ostre ukłu­cie w żołądku i słab­nące serce. Dla mnie szklanka zawsze jest do połowy pełna – pró­buję znaj­do­wać pozy­tywne aspekty wszyst­kiego – ale nie mogłam wyprzeć się nagłego smutku, jaki ogar­nął moje ciało i duszę na widok tego żalu i tro­ski. Nagle śmier­tel­ność dziadka stała się zbyt praw­dziwa, a świa­do­mość, że kie­dyś naprawdę umrze, za bar­dzo bole­śnie moż­liwa.

      Pani Basil E. poło­żyła otwartą dłoń dziadka na swo­jej twa­rzy i zaczęła szlo­chać jesz­cze bar­dziej, aż przez chwilę bałam się, że dzia­dek umarł. Nagle jego dłoń ożyła i wymie­rzyła lekki poli­czek ciotce, która się roze­śmiała. Wie­dzia­łam, że wszystko będzie dobrze – na razie – ale już nie tak samo.

      To było moje wej­ście w smu­tek, etap pierw­szy.

      Etap drugi roz­po­czął się następ­nego dnia i był dużo gor­szy.

      Jak to moż­liwe, że zwy­kły dobry uczy­nek wszystko zmie­nia?

      Dash przy­szedł odwie­dzić mnie w szpi­talu. Wcze­śniej kupo­wa­łam jedze­nie w sto­łówce, ale wła­ści­wie go nie jadłam – tak bar­dzo się mar­twi­łam, że nie mia­łam ape­tytu na stare kanapki z serem ani czipsy z jar­mużu, które szpi­tal sprze­da­wał zamiast ziem­nia­cza­nych, pró­bu­jąc pro­mo­wać zdrowe żywie­nie. Dash naj­wy­raź­niej usły­szał zmę­cze­nie – i głód – kiedy roz­ma­wia­li­śmy przez tele­fon, bo przy­wiózł ze sobą pizzę z mojej ulu­bio­nej knajpy, John’s. (Ale John’s w Vil­lage, nie tej w cen­trum, no raczej!). Pizza z John’s to moje ulu­bione jedze­nie na pocie­sze­nie, i nawet jeśli zro­biła się zimna w dro­dze z restau­ra­cji do szpi­tala, to w moim sercu nie zna­la­złoby się wię­cej cie­pła niż wtedy, gdy zoba­czy­łam pudełko i nio­są­cego je Dasha.

      Pod wpły­wem impulsu powie­dzia­łam:

      – Tak bar­dzo cię kocham. – Obję­łam Dasha i scho­wa­łam głowę w jego szyi, obsy­pu­jąc ją poca­łun­kami. Dash się zaśmiał i powie­dział:

      – Gdy­bym wie­dział, że pizza wywoła taką reak­cję, przy­niósł­bym ją dużo wcze­śniej.

      Nie powie­dział: „Ja