Название | 12 dni świąt Dasha i Lily |
---|---|
Автор произведения | Rachel Cohn |
Жанр | Учебная литература |
Серия | |
Издательство | Учебная литература |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788380743052 |
Brata Lily Langstona trudniej było przekonać. Zwykle dawał nam spokój. I dobrze. Nie umawiałem się z Lily po to, by spędzać czas z jej bratem. Spotykałem się z Lily, żeby być z Lily.
I byłem z Lily. Nie chodziliśmy do tej samej szkoły, nie mieszkaliśmy w tej samej okolicy, zrobiliśmy więc sobie plac zabaw z Manhattanu. Biegaliśmy po oszronionych parkach i szukaliśmy schronienia w sieciowych kawiarniach i salach kinowych. Pokazałem Lily moje ulubione zakątki nowojorskiej biblioteki publicznej. Ona pokazała mi w piekarni Levain ulubione ciastka… czyli właściwie wszystkie.
Manhattan nie miał nic przeciwko naszym wędrówkom.
Styczeń przeszedł w luty. Miasto przemarzło do kości. Uśmiechy widywało się coraz rzadziej. Śnieg, czarujący, gdy padał, stawał się mniej pożądany, kiedy dłużej leżał. Ubieraliśmy się na cebulkę, a każdy dotyk długo do nas docierał.
Ale Lily – Lily to nie przeszkadzało. Lily była jak ciepłe rękawiczki, gorąca czekolada i śniegowe anioły, które unosiły się nad ziemią i tańczyły w powietrzu. Mówiła, że uwielbia zimę, a ja zastanawiałem się, czy jest jakaś pora roku, której nie uwielbia. Musiałem się bardzo postarać, by uwierzyć w szczerość tego entuzjazmu. Moje wewnętrzne palenisko służyło dotąd składaniu ofiar, nie ogrzewaniu duszy. Nie rozumiałem, jak Lily może być nieustannie szczęśliwa. Ale poczułem taką miłość, że postanowiłem jej nie kwestionować i w niej żyć.
A potem.
Dwa dni przed majowymi urodzinami Lily poprosiłem swojego najlepszego kumpla Bumera, żeby pomógł mi zrobić dla niej na drutach czerwony sweter. Okazało się, że nawet jeśli obejrzysz dziesiątki filmików na YouTubie, nie ma sposobu, by wydziergać czerwony sweter w jedno popołudnie. Dzwonił telefon, ale go nie słyszałem. Potem zadzwonił znowu, ale miałem zajęte ręce. Dopiero dwie godziny później zobaczyłem, ile mam wiadomości.
Kiedy je odsłuchałem, okazało się, że ukochany dziadek Lily miał atak serca w wyjątkowo kiepskim momencie – akurat szedł po schodach do mieszkania. Upadł. I spadał. Leżał przynajmniej pół godziny, ledwie przytomny, dopóki Lily nie wróciła do domu i go nie znalazła. Karetka jechała potwornie długo. Lily patrzyła, jak dziadek odpływa. Patrzyła, jak go reanimują. Czekała, nie potrafiąc dalej patrzeć, jak stoi na krawędzi i z trudem ląduje po właściwej stronie życia.
Jej rodzice byli daleko. Langston na zajęciach, nie wolno mu było korzystać z komórki. Ja okazałem się zbyt zajęty dzierganiem prezentu-niespodzianki, by zauważyć, że dzwoni. Siedziała sama w szpitalnej poczekalni, bliska utraty tego, czego hipotetycznej możliwości utraty nigdy nawet nie rozważała.
Dziadek przeżył, ale rekonwalescencja trwała koszmarnie długo. Przeżył, lecz bardzo cierpiał. Przeżył, bo Lily pomagała mu żyć, jednak ta pomoc wiele ją kosztowała. Gdyby umarł, okrutnie by cierpiała, ale kiedy patrzyła na jego nieustanne męki i frustracje, była niemal tak samo zrozpaczona.
Jej rodzice wrócili do domu. Langston zaproponował, że weźmie dziekankę. Ja próbowałem być przy Lily. Ale to była jej sprawa. Odpowiadała za dziadka i nie zamierzała tego zmieniać. A on cierpiał za bardzo, by się sprzeczać. Nie mogę nawet powiedzieć, żebym go winił – ja także chciałbym, by to akurat Lily pomogła mi stanąć na nogi, gdybym tego kiedykolwiek potrzebował. Chciałbym, żeby to ona przywróciła mnie do życia. Nawet jeśli życie nie miało już dla niej takiego uroku jak kiedyś.
Kiedy sprawy się sypią, ci, którzy wierzą, cierpią najbardziej. Lily nie chciała o tym rozmawiać, a ja nie znałem słów, które pomogłyby jej spojrzeć na wszystko inaczej. Powiedziała, że chce, bym stał się dla niej ucieczką, i to mi schlebiało. Wspierałem ją, ale było to pasywne wsparcie krzesła czy filaru, a nie aktywne – człowieka trzymającego w pionie drugiego człowieka. Dziadek Lily przechodził w kolejnych szpitalach kolejne operacje, komplikacje po operacjach, fizjoterapię, a ja i ona spędzaliśmy wspólnie coraz mniej czasu – rzadziej chodziliśmy po mieście, rzadziej zaglądaliśmy w swoje myśli. Czas egzaminów minął w mgnieniu oka i prz yszło lato. Lily zaczęła pracować jako wolontariuszka w ośrodku rehabilitacyjnym, w którym leczył się dziadek, by spędzać z nim więcej czasu i pomagać innym potrzebującym. Miałem wyrzuty sumienia, bo w tym samym czasie spędzałem wakacje ze swoimi rozwiedzionymi rodzicami, a tata próbował przebić wyjazd do Montrealu sponsorowany przez matkę i nadrobić kiepskie ojcostwo wycieczką do Paryża. Miałem ochotę na niego nawrzeszczeć, ale zdałem sobie sprawę, jaki to kretynizm wrzeszczeć na ojca za to, że zabiera mnie do Paryża. Ale i tak chciałem uciec od niego i być w domu, z Lily.
Nadszedł nowy rok szkolny i sytuacja się poprawiła. Dziadek zaczął chodzić i przeganiał Lily z domu, dla jej dobra. Myślałem, że się ucieszy. Zachowywała się, jakby tak było, ale czułem, że wciąż się czegoś boi. Jednak o nic nie pytałem. Wierzyłem, że zaklinanie rzeczywistości ma sens. Że jeśli wystarczająco długo powtarza się, że wszystko gra, w końcu nadchodzi moment, kiedy z półkłamstwa staje się to więcej niż półprawdą, a w końcu całą prawdą.
Udawaliśmy więc, że wszystko jest w normie. Nie było to nawet takie trudne, zwłaszcza gdy zaczęła się szkoła i wrócili znajomi. Chodziliśmy po mieście i jednocześnie mogliśmy o nim zapomnieć. Wciąż nie docierałem do niektórych zakamarków duszy Lily, ale do wielu innych jeszcze mogłem sięgnąć. Do tej części, która śmiała się, że niektórzy właściciele psów wyglądają jak ich zwierzaki. Do tej, która płakała w trakcie programów telewizyjnych o knajpach ratowanych przed bankructwem. Tej, która miała torebkę wegańskich pianek w pokoju zawsze, gdy przychodziłem, bo kiedyś wyznałem, że bardzo je lubię.
Dopiero gdy nadeszły święta, pęknięcia wyszły na wierzch.
Okres bożonarodzeniowy zwykle zmniejszał moje serce do rozmiarów i czułości bilecika z życzeniami. Nie znosiłem, kiedy ulice wypełniały się tłumem turystów, a normalny miejski szum zagłuszały brzęczące dzwoneczkami banały. Większość ludzi odliczała dni do świąt, żeby zdążyć zrobić zakupy – ja odliczałem je, by mieć święta za sobą i by zaczęła się blada, prawdziwsza zima.
W moim papierowym sercu nie było miejsca dla Lily, ale ona i tak się do niego wprosiła. I przyniosła ze sobą Boże Narodzenie.
Nie zrozumcie mnie źle – wciąż uważam za hipokryzję tę nagłą hojność objawiającą się