12 dni świąt Dasha i Lily. Rachel Cohn

Читать онлайн.
Название 12 dni świąt Dasha i Lily
Автор произведения Rachel Cohn
Жанр Учебная литература
Серия
Издательство Учебная литература
Год выпуска 0
isbn 9788380743052



Скачать книгу

      – Zostało dwa­na­ście dni do świąt, tak?

      Ski­ną­łem głową. Rze­czy­wi­ście, był trzy­na­sty grud­nia.

      – No więc zostało dwa­na­ście dni do świąt, a w naszym miesz­ka­niu zieje wielka dziura. Wiesz dla­czego?

      – Kor­niki?

      – Odpuść sobie. W naszym miesz­ka­niu zieje wielka dziura, bo nie mamy cho­inki. Zazwy­czaj Lily nie może się docze­kać, aż dojemy resztki po Świę­cie Dzięk­czy­nie­nia, i już bie­gnie po cho­inkę – jej zda­niem w tym mie­ście te naj­lep­sze zni­kają naj­szyb­ciej i jeśli zbyt długo zwle­kasz, dosta­jesz drzewko nie­warte Bożego Naro­dze­nia. Dla­tego sta­wiamy cho­inkę przed pierw­szym grud­nia, a potem Lily przez dwa kolejne tygo­dnie ją ubiera. Czter­na­stego odbywa się wielka cere­mo­nia zapa­la­nia lam­pek – Lily udaje, że to dawna rodzinna tra­dy­cja, ale tak naprawdę ona ją zapo­cząt­ko­wała, mając sie­dem lat, i teraz to rze­czy­wi­ście jest rodzinna tra­dy­cja. A w tym roku – nic. Zero drzewka. Wszyst­kie ozdoby leżą w pudeł­kach. Zapa­le­nie lam­pek powinno odbyć się jutro. Pani Basil E. zamó­wiła już jedze­nie – nie wiem, jak jej powie­dzieć, że nie ma czego zapa­lać.

      Rozu­mia­łem ten strach. Jak tylko ciotka – którą nazy­wamy panią Basil E. – otwo­rzy drzwi, wyczuje nosem brak cho­inki i nie omieszka oka­zać swo­jego nie­za­do­wo­le­nia.

      – Dla­czego po pro­stu nie kupisz cho­inki? – zapy­ta­łem.

      Sfru­stro­wany Lang­ston ude­rzył się otwartą dło­nią w czoło, sły­sząc taką głu­potę.

      – Bo to robota Lily! Lily uwiel­bia to robić! Jeśli kupimy cho­inkę bez niej, to jak­by­śmy wyty­kali jej, że tego nie zro­biła, a to tylko bar­dziej ją zdo­łuje.

      – Racja, racja, racja – przy­zna­łem.

      Pode­szła kel­nerka, zamó­wi­li­śmy po ciastku – chyba obaj wie­dzie­li­śmy, że nasza roz­mowa nie potrwa dość długo, by zjeść cały posi­łek.

      – Pyta­łeś Lily o cho­inkę? – zapy­ta­łem po chwili. – Czy ją kupo­wać?

      – Pró­bo­wa­łem – przy­znał Lang­ston. – Pro­sto z mostu: „Hej, może pój­dziemy po cho­inkę?”. Wiesz, co odpo­wie­działa? „Nie bar­dzo mam teraz ochotę”.

      – To w ogóle nie brzmi jak Lily.

      – No wła­śnie! Uzna­łem więc, że trudne czasy wyma­gają osta­tecz­nych środ­ków. Dla­tego do cie­bie napi­sa­łem.

      – Ale co ja pomogę?

      – Roz­ma­wia­li­ście o tym w ogóle?

      Nawet w tej zde­spe­ro­wa­nej sytu­acji nie chcia­łem, by Lang­ston poznał prawdę – że Lily i ja od Święta Dzięk­czy­nie­nia nie­wiele roz­ma­wia­li­śmy. Od czasu do czasu szli­śmy do muzeum albo coś zjeść. Od czasu do czasu się cało­wa­li­śmy i przy­tu­la­li­śmy, ale nic peł­no­let­niego. Pozor­nie wciąż ze sobą cho­dzi­li­śmy. Ale to było raczej pozo­ro­wane cho­dze­nie.

      Nie powie­dzia­łem o tym Lang­sto­nowi, bo wsty­dzi­łem się, że dopu­ści­łem do takiej sytu­acji. Nie powie­dzia­łem o tym Lang­sto­nowi, bo mar­twi­łem się, że to go zanie­po­koi. A to moje nie­po­koje powinny od jakie­goś czasu świe­cić na czer­wono.

      Dla­tego zamiast zagłę­biać się w temat, rzu­ci­łem:

      – Nie, nie roz­ma­wia­li­śmy o cho­ince.

      – I nie zapro­siła cię na cere­mo­nię zapa­le­nia lam­pek?

      Pokrę­ci­łem głową.

      – Pierw­sze sły­szę.

      – Tak myśla­łem. W takim razie przyjdą tylko człon­ko­wie naszej rodziny, któ­rzy poja­wiają się co roku. Lily zwy­kle roz­daje zapro­sze­nia. Ale naj­wy­raź­niej na to także nie miała ochoty.

      – W takim razie musimy coś zro­bić.

      – No tak, ale co? Naprawdę uzna­łaby to za zdradę, gdy­bym poszedł i po pro­stu kupił cho­inkę.

      Zasta­na­wia­łem się przez chwilę i coś przy­szło mi do głowy.

      – A gdy­by­śmy zable­fo­wali? – zapy­ta­łem.

      Lang­ston prze­chy­lił głową.

      – Mów dalej.

      – Gdy­bym to ja kupił cho­inkę? W ramach pre­zentu. Jako część świą­tecz­nej nie­spo­dzianki. Lily nie wie, że znam waszą rodzinną tra­dy­cję.

      Lang­ston wolałby uda­wać, że ten pomysł mu się nie podoba, bo to ozna­cza­łoby, że musi mnie polu­bić – choć na chwilę. Ale w jego oczach poja­wił się błysk, który przez moment wal­czył z wąt­pli­wo­ścią.

      – Mogli­by­śmy jej powie­dzieć, że to z oka­zji dwu­na­stu dni do świąt – powie­dział. – Żeby uczcić ich roz­po­czę­cie.

      – A czy dwa­na­ście dni świąt to nie okres po Bożym Naro­dze­niu?

      Lang­ston mach­nął ręką.

      – Teo­re­tycz­nie.

      Nie byłem pewien, czy to takie pro­ste, ale zawsze warto spró­bo­wać.

      – No dobra – rzu­ci­łem. – Przy­niosę cho­inkę. Ty uda­waj zasko­czo­nego. Ta roz­mowa ni­gdy się nie odbyła. Okej?

      – Okej.

      Podano nasze ciastka i zabra­li­śmy się do jedze­nia. Sie­dem­dzie­siąt sekund póź­niej skoń­czy­li­śmy. Lang­ston się­gnął po port­fel – myśla­łem, że chce zapła­cić rachu­nek. Ale on wyjął kilka dwu­dzie­sto­do­la­ró­wek i prze­su­nął je w moją stronę.

      – Nie chcę two­jej brud­nej forsy! – zawo­ła­łem. Może nieco zbyt teatral­nie jak na zwy­kłą pie­kar­nię, w któ­rej sie­dzie­li­śmy.

      – Słu­cham?

      – Sam to zała­twię – wyja­śni­łem, prze­su­wa­jąc pie­nią­dze z powro­tem.

      – Ale pamię­taj, że to musi być piękne drzewo. Naj­lep­sze.

      – Nie martw się – zapew­ni­łem go, po czym rzu­ci­łem zda­nie od wie­ków będące w Nowym Jorku naj­lep­szą walutą: – Znam jed­nego gościa.

      Nowo­jor­czycy nie mają wła­ści­wie szans doje­chać do cho­inek, dla­tego co roku w grud­niu cho­inki przy­jeż­dżają do nowo­jor­czy­ków. Sklepy spo­żyw­cze, w któ­rych zwy­kle stoją wia­dra z kwia­tami, nagle pora­stają szczu­płymi sosnami. Puste działki zapeł­niają się pozba­wio­nymi korzeni drzew­kami, a nie­które punkty są otwarte do rana, na wypa­dek, gdyby o dru­giej w nocy ktoś poczuł nagłą potrzebę naby­cia świą­tecz­nego akcentu.

      W nie­któ­rych punk­tach sprze­dawcy przy­po­mi­nają dile­rów nar­ko­ty­ko­wych chwi­lowo han­dlu­ją­cych innym rodza­jem igieł. W innych obsłu­gują faceci we fla­ne­lo­wych koszu­lach, wyglą­da­jący, jakby pierw­szy raz ruszyli się z wio­chy do mia­sta – rany, ależ to duże mia­sto! Innym poma­gają ucznio­wie podej­mu­jący naj­bar­dziej tym­cza­sową z robót tym­cza­so­wych. W tym roku jed­nym z takich uczniów był mój naj­lep­szy kum­pel