Zapiski syna tego kraju. James Baldwin

Читать онлайн.
Название Zapiski syna tego kraju
Автор произведения James Baldwin
Жанр Критика
Серия
Издательство Критика
Год выпуска 0
isbn 9788366147225



Скачать книгу

za po­mo­cą któ­rej roz­wią­zu­je ona pro­blem pi­sa­nia o czar­nym czło­wie­ku w ogó­le. Poza jej ko­ro­wo­dem dziar­skich ro­bot­ni­ków rol­nych, słu­żą­cych, Chloe, Top­sy i tak da­lej – sza­blo­no­wych, roz­kosz­nych po­sta­ci, któ­re nie spra­wia­ją trud­no­ści – au­tor­ka por­tre­tu­je w książ­ce je­dy­nie tro­je in­nych Mu­rzy­nów. To oni są tymi, któ­rzy się tu li­czą, z nich zaś dwo­je moż­na od razu skre­ślić – je­dy­na bo­wiem wska­zów­ka, iż są to Mu­rzy­ni, to sło­wo au­tor­ki, poza któ­rym pod wszel­ki­mi in­ny­mi wzglę­da­mi są oni tak bia­li, ja­ki­mi tyl­ko mo­gła­by ich uczy­nić. Tych dwo­je to Je­rzy i Eli­za, mał­żeń­stwo z bez­sprzecz­nie uj­mu­ją­cym dziec­kiem – któ­re­go wy­jąt­ko­wość i czar, tak się skła­da, przy­wo­dzą na myśl mu­rzyń­skie pu­cy­bu­ciąt­ko ste­pu­ją­ce do me­lo­dii rzu­ca­nych ła­ska­wie mo­net. Eli­za jest pięk­ną, po­boż­ną hy­bry­dą, na tyle ja­sną, by móc ucho­dzić za bia­łą (bo­ha­ter­kę po­wie­ści Qu­ali­ty moż­na by uznać za jej ko­lej­ne wcie­le­nie), i róż­ni się od no­bli­wej pani – któ­ra czu­wa­ła nad jej edu­ka­cją – tym je­dy­nie, że jest słu­żą­cą. Je­rzy jest ciem­niej­szy, ale tę nie­do­sko­na­łość re­kom­pen­su­je nam swo­imi umie­jęt­no­ścia­mi ge­nial­ne­go me­cha­ni­ka, a co wię­cej, jest na tyle mało ne­gro­idal­ny, że zbie­gł­szy swo­je­mu wła­ści­cie­lo­wi, był w sta­nie prze­je­chać przez mia­sto w prze­bra­niu hisz­pań­skie­go dżen­tel­me­na i nie wzbu­dził za­in­te­re­so­wa­nia, a je­dy­nie po­dziw. Oni i Top­sy to dwie od­mien­ne rasy. Pod ko­niec po­wie­ści oka­zu­je się – za spra­wą jed­ne­go z tych na­głych zwro­tów ak­cji na ostat­nich stro­nach – że Eli­zę łą­czy ja­kieś po­kre­wień­stwo z fran­cu­ską ary­sto­kra­cją. Po­stać, któ­rej po­wieść za­wdzię­cza swój ty­tuł, wuj Tom, sta­no­wią­ca jed­nak przed­miot kon­tro­wer­sji, ma skó­rę ko­lo­ru smo­ły, wło­sy jak weł­na, jest nie­pi­śmien­na, a przy tym nad po­dziw wy­ro­zu­mia­ła. Musi – jest czar­ny; tyl­ko po­przez tę wy­ro­zu­mia­łość może prze­trwać lub za­try­um­fo­wać (zob. przed­mo­wę Faulk­ne­ra do Wście­kło­ści i wrza­sku: „Po­zo­sta­li nie byli Comp­so­na­mi. Byli czar­ni. (…) Ci prze­trwa­li”2). Jego triumf jest me­ta­fi­zycz­ny, nie­ziem­ski, a po­nie­waż jest czar­ny, uro­dzo­ny bez udzia­łu świa­tła, to je­dy­nie po­przez po­ko­rę i nie­ustan­ne umar­twia­nie cia­ła może wejść w ko­mu­nię z Bo­giem lub czło­wie­kiem. Za chwa­leb­nym gnie­wem pani Sto­we nie stoi nic tak do­cze­sne­go jak tro­ska o wza­jem­ny sto­su­nek czło­wie­ka do czło­wie­ka (ani na­wet, jak pra­gnę­ła­by utrzy­my­wać, tro­ska o ich więź z Bo­giem), a po pro­stu pa­nicz­ny strach przed wrzu­ce­niem w pło­mie­nie, przed przy­ła­pa­niem na kon­szach­tach z dia­błem. Wy­zna­wa­ła tę bez­li­to­sną dok­try­nę ca­łym ser­cem, bez­wstyd­nie tar­gu­jąc się przed tro­nem ła­ski: Boga i zba­wie­nie na­by­wa­ła na wła­sność, pła­cąc mo­ne­tą swej pra­wo­ści. Tu­taj czar­ny rów­na się złu, bia­ły zaś – ła­sce; je­że­li po­mna ko­niecz­no­ści speł­nia­nia do­brych uczyn­ków nie mo­gła od­rzu­cić czar­nych – nie­szczę­snej, skłę­bio­nej tłusz­czy, któ­ra naj­wi­docz­niej na po­do­bień­stwo ob­se­sji na­rzu­ca­ła się jej wy­obraź­ni – nie mo­gła też ich przy­jąć, nie ob­myw­szy ich przed­tem z grze­chu. Mu­sia­ła okryć ich prze­ra­ża­ją­cą na­gość, ob­lec ich w biel, sza­tę zba­wie­nia – tyl­ko tym spo­so­bem mo­gła sama do­stą­pić oca­le­nia przed wszech­obec­nym grze­chem, tyl­ko tak mo­gła po­grze­bać, jak się tego do­ma­gał św. Pa­weł, „czło­wie­ka zmy­sło­we­go”3. Tom za­tem, jej je­dy­ny czar­ny czło­wiek, zo­stał ob­ra­bo­wa­ny ze swe­go czło­wie­czeń­stwa i po­zba­wio­ny płci. Taka jest cena za tę ciem­ność, któ­rą zo­stał na­zna­czo­ny.

      Cha­tę wuja Toma oży­wia za­tem coś, co moż­na by okre­ślić mia­nem gro­zy teo­lo­gicz­nej, gro­zy po­tę­pie­nia, a duch, któ­ry tchnie przez kar­ty tej książ­ki – go­rą­cy, prze­ko­na­ny o wła­snej ra­cji, groź­ny – nie róż­ni się od owe­go du­cha cza­sów śre­dnio­wiecz­nych, któ­ry chciał prze­pę­dzać zło, pa­ląc cza­row­ni­ce na sto­sach; i nie róż­ni się od tej gro­zy, któ­ra oży­wia tłum do­ko­nu­ją­cy lin­czu. Nie trze­ba wca­le szu­kać przy­kła­dów z tak od­le­głej hi­sto­rii czy tak ja­skra­wych – to woj­na to­czo­na każ­de­go dnia w ser­cu, woj­na tak bez­brzeż­na, tak nie­okieł­zna­na i tak po­tęż­na, że uścisk dło­ni czy mał­żeń­stwo mię­dzy ludź­mi dwóch ras po­tra­fią być tak roz­dzie­ra­ją­ce jak pu­blicz­ne wie­sza­nie albo po­ta­jem­ny gwałt. Ta pa­ni­ka stoi za na­szym okru­cień­stwem, ten lęk przed ciem­no­ścią unie­moż­li­wia nam prze­ży­wa­nie ży­cia in­ne­go niż po­wierz­chow­ne; ta pa­ni­ka jest sprzę­żo­na z na­szą roz­świe­tlo­ną, zme­cha­ni­zo­wa­ną i nie­ubła­ga­ną cy­wi­li­za­cją, któ­ra uśmier­ci­ła na­szą wol­ność, i ona wła­śnie ją żywi.

      Stoi to w sprzecz­no­ści z de­kla­ro­wa­nym ce­lem ame­ry­kań­skiej po­wie­ści pro­te­stu, któ­rym ma być przy­zna­nie więk­szej wol­no­ści uci­śnio­nym. Au­to­rom wy­ba­cza się, z ra­cji ich do­brych in­ten­cji, wszel­kie gwał­ty na ję­zy­ku, wszel­kie wy­bu­ja­łe żą­da­nia wzglę­dem praw­do­po­do­bień­stwa. Su­ge­stie, że książ­ki te są za­rów­no źle na­pi­sa­ne, jak i skraj­nie mało praw­do­po­dob­ne, trak­tu­je się wręcz jako prze­jaw lek­ko­myśl­no­ści gra­ni­czą­cej z de­ka­den­cją. Czło­wiek sły­szy, że ist­nie­ją rze­czy waż­ne i waż­niej­sze, że do­bro spo­łe­czeń­stwa waży wię­cej niż sub­tel­no­ści sty­lu czy opi­sy. Na­wet gdy­by było to nie­pod­wa­żal­ne (bo też czym do­kład­nie jest „do­bro” spo­łe­czeń­stwa?), ar­gu­men­ta­cja taka wpro­wa­dza po­mie­sza­nie po­jęć nie do prze­zwy­cię­że­nia, al­bo­wiem li­te­ra­tu­ra i so­cjo­lo­gia nie są jed­nym i tym sa­mym – jest nie­moż­li­wo­ścią oma­wiać je tak, jak gdy­by były. Na­sze za­mi­ło­wa­nie do ka­te­go­ry­zo­wa­nia i do ży­cia po­rząd­nie za­szu­flad­ko­wa­ne­go przy­nio­sło nie­prze­wi­dzia­ną, pa­ra­dok­sal­ną nę­dzę; po­mie­sza­nie, roz­pad zna­czeń. Te ka­te­go­rie, któ­re mia­ły nam okre­ślać świat i kon­tro­lo­wać go dla nas, wró­ci­ły jak bu­me­rang i przy­nio­sły cha­os; w tej ot­chła­ni chwy­ta­my się resz­tek na­szych de­fi­ni­cji. Po­wieść „pro­te­stu”, tak da­le­ka od pro­wo­ko­wa­nia nie­po­ko­ju, sta­no­wi ak­cep­to­wa­ny i pod­no­szą­cy na du­chu ele­ment ame­ry­kań­skiej rze­czy­wi­sto­ści, z któ­re­go wy­ra­sta owa struk­tu­ra uzna­wa­na przez nas za tak nie­zbęd­ną. Wszel­kie po­dej­mo­wa­ne w niej nie­wy­god­ne kwe­stie są ulot­ne, po­da­ne w atrak­cyj­ny dla wy­obraź­ni spo­sób; po­zo­sta­ją od­le­głe, po­nie­waż nie mają z nami nic wspól­ne­go. Są bez­piecz­nie ulo­ko­wa­ne w sfe­rze spo­łecz­nej, gdzie, w isto­cie, nie mają nic wspól­ne­go z ni­kim, tak że osta­tecz­nie prze­ży­wa­my spe­cy­ficz­ny dresz­czyk wy­wo­ła­ny sa­mym fak­tem, że w ogó­le czy­ta­my taką książ­kę. Ten ra­port z ot­chła­ni jest dla nas po­twier­dze­niem jej re­al­no­ści i jej mro­ku oraz na­sze­go