za pomocą której rozwiązuje ona problem pisania o czarnym człowieku w ogóle. Poza jej korowodem dziarskich robotników rolnych, służących, Chloe, Topsy i tak dalej – szablonowych, rozkosznych postaci, które nie sprawiają trudności – autorka portretuje w książce jedynie troje innych Murzynów. To oni są tymi, którzy się tu liczą, z nich zaś dwoje można od razu skreślić – jedyna bowiem wskazówka, iż są to Murzyni, to słowo autorki, poza którym pod wszelkimi innymi względami są oni tak biali, jakimi tylko mogłaby ich uczynić. Tych dwoje to Jerzy i Eliza, małżeństwo z bezsprzecznie ujmującym dzieckiem – którego wyjątkowość i czar, tak się składa, przywodzą na myśl murzyńskie pucybuciątko stepujące do melodii rzucanych łaskawie monet. Eliza jest piękną, pobożną hybrydą, na tyle jasną, by móc uchodzić za białą (bohaterkę powieści Quality można by uznać za jej kolejne wcielenie), i różni się od nobliwej pani – która czuwała nad jej edukacją – tym jedynie, że jest służącą. Jerzy jest ciemniejszy, ale tę niedoskonałość rekompensuje nam swoimi umiejętnościami genialnego mechanika, a co więcej, jest na tyle mało negroidalny, że zbiegłszy swojemu właścicielowi, był w stanie przejechać przez miasto w przebraniu hiszpańskiego dżentelmena i nie wzbudził zainteresowania, a jedynie podziw. Oni i Topsy to dwie odmienne rasy. Pod koniec powieści okazuje się – za sprawą jednego z tych nagłych zwrotów akcji na ostatnich stronach – że Elizę łączy jakieś pokrewieństwo z francuską arystokracją. Postać, której powieść zawdzięcza swój tytuł, wuj Tom, stanowiąca jednak przedmiot kontrowersji, ma skórę koloru smoły, włosy jak wełna, jest niepiśmienna, a przy tym nad podziw wyrozumiała. Musi – jest czarny; tylko poprzez tę wyrozumiałość może przetrwać lub zatryumfować (zob. przedmowę Faulknera do Wściekłości i wrzasku: „Pozostali nie byli Compsonami. Byli czarni. (…) Ci przetrwali”2). Jego triumf jest metafizyczny, nieziemski, a ponieważ jest czarny, urodzony bez udziału światła, to jedynie poprzez pokorę i nieustanne umartwianie ciała może wejść w komunię z Bogiem lub człowiekiem. Za chwalebnym gniewem pani Stowe nie stoi nic tak doczesnego jak troska o wzajemny stosunek człowieka do człowieka (ani nawet, jak pragnęłaby utrzymywać, troska o ich więź z Bogiem), a po prostu paniczny strach przed wrzuceniem w płomienie, przed przyłapaniem na konszachtach z diabłem. Wyznawała tę bezlitosną doktrynę całym sercem, bezwstydnie targując się przed tronem łaski: Boga i zbawienie nabywała na własność, płacąc monetą swej prawości. Tutaj czarny równa się złu, biały zaś – łasce; jeżeli pomna konieczności spełniania dobrych uczynków nie mogła odrzucić czarnych – nieszczęsnej, skłębionej tłuszczy, która najwidoczniej na podobieństwo obsesji narzucała się jej wyobraźni – nie mogła też ich przyjąć, nie obmywszy ich przedtem z grzechu. Musiała okryć ich przerażającą nagość, oblec ich w biel, szatę zbawienia – tylko tym sposobem mogła sama dostąpić ocalenia przed wszechobecnym grzechem, tylko tak mogła pogrzebać, jak się tego domagał św. Paweł, „człowieka zmysłowego”3. Tom zatem, jej jedyny czarny człowiek, został obrabowany ze swego człowieczeństwa i pozbawiony płci. Taka jest cena za tę ciemność, którą został naznaczony.
Chatę wuja Toma ożywia zatem coś, co można by określić mianem grozy teologicznej, grozy potępienia, a duch, który tchnie przez karty tej książki – gorący, przekonany o własnej racji, groźny – nie różni się od owego ducha czasów średniowiecznych, który chciał przepędzać zło, paląc czarownice na stosach; i nie różni się od tej grozy, która ożywia tłum dokonujący linczu. Nie trzeba wcale szukać przykładów z tak odległej historii czy tak jaskrawych – to wojna toczona każdego dnia w sercu, wojna tak bezbrzeżna, tak nieokiełznana i tak potężna, że uścisk dłoni czy małżeństwo między ludźmi dwóch ras potrafią być tak rozdzierające jak publiczne wieszanie albo potajemny gwałt. Ta panika stoi za naszym okrucieństwem, ten lęk przed ciemnością uniemożliwia nam przeżywanie życia innego niż powierzchowne; ta panika jest sprzężona z naszą rozświetloną, zmechanizowaną i nieubłaganą cywilizacją, która uśmierciła naszą wolność, i ona właśnie ją żywi.
Stoi to w sprzeczności z deklarowanym celem amerykańskiej powieści protestu, którym ma być przyznanie większej wolności uciśnionym. Autorom wybacza się, z racji ich dobrych intencji, wszelkie gwałty na języku, wszelkie wybujałe żądania względem prawdopodobieństwa. Sugestie, że książki te są zarówno źle napisane, jak i skrajnie mało prawdopodobne, traktuje się wręcz jako przejaw lekkomyślności graniczącej z dekadencją. Człowiek słyszy, że istnieją rzeczy ważne i ważniejsze, że dobro społeczeństwa waży więcej niż subtelności stylu czy opisy. Nawet gdyby było to niepodważalne (bo też czym dokładnie jest „dobro” społeczeństwa?), argumentacja taka wprowadza pomieszanie pojęć nie do przezwyciężenia, albowiem literatura i socjologia nie są jednym i tym samym – jest niemożliwością omawiać je tak, jak gdyby były. Nasze zamiłowanie do kategoryzowania i do życia porządnie zaszufladkowanego przyniosło nieprzewidzianą, paradoksalną nędzę; pomieszanie, rozpad znaczeń. Te kategorie, które miały nam określać świat i kontrolować go dla nas, wróciły jak bumerang i przyniosły chaos; w tej otchłani chwytamy się resztek naszych definicji. Powieść „protestu”, tak daleka od prowokowania niepokoju, stanowi akceptowany i podnoszący na duchu element amerykańskiej rzeczywistości, z którego wyrasta owa struktura uznawana przez nas za tak niezbędną. Wszelkie podejmowane w niej niewygodne kwestie są ulotne, podane w atrakcyjny dla wyobraźni sposób; pozostają odległe, ponieważ nie mają z nami nic wspólnego. Są bezpiecznie ulokowane w sferze społecznej, gdzie, w istocie, nie mają nic wspólnego z nikim, tak że ostatecznie przeżywamy specyficzny dreszczyk wywołany samym faktem, że w ogóle czytamy taką książkę. Ten raport z otchłani jest dla nas potwierdzeniem jej realności i jej mroku oraz naszego