Название | Zapiski syna tego kraju |
---|---|
Автор произведения | James Baldwin |
Жанр | Критика |
Серия | |
Издательство | Критика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788366147225 |
Jednym ze zdumiewających odkryć przy lekturze Zapisków po tak długim czasie jest to, jak bardzo „współczesny” jest Baldwin. Być może zabrzmi to jak truizm, ale w tak wielu sytuacjach w życiu przekonujemy się, że pewne truizmy mają twarde, znajome i ponadczasowe podstawy. Podróż do Atlanty jest zaledwie jednym z setki takich przykładów, jakie znajdziemy w Zapiskach. Tym, co również staje się jasne w lekturze, jest optymizm Jamesa Baldwina w kwestii własnej osoby, własnego świata, czarnych. Nawet gdy opisuje okropność sytuacji czarnego w Ameryce, przynosi nam optymizm, który raz ma postać łagodnej muzyki w tle, innym zaś razem rozbrzmiewa jak uporczywy rytm bębna. Ale przy tym wszystkim Baldwin, wypowiadając kolejne słowa – być może na dowód, że jest człowiekiem pewnym tego, co mówi – nigdy nie krzyczy.
Edward P. Jones
29 czerwca–5 lipca 2012
Waszyngton, D.C.
Przedmowa do wydania z 1984 roku
To Sol Stein, kumpel z liceum, redaktor, powieściopisarz, autor sztuk teatralnych, jako pierwszy zwrócił się do mnie z sugestią napisania tej książki. Nie zareagowałem entuzjastycznie – jeśli dobrze pamiętam, powiedziałem mu, że jestem za młody na publikowanie pamiętników.
Nigdy nie myślałem, by z tych esejów mogła powstać książka. Nie wydaje mi się, bym – zostawiwszy je za sobą – wracał do nich myślą. Sugestia Sola wywołała ten szokujący i niemiły efekt, że uzmysłowiła mi upływ czasu. Jak gdyby chlusnął mi w twarz zimną wodą.
Sol nie dawał jednak za wygraną, podobnie jak trudy i niebezpieczeństwa mojego położenia. Jakiś czas przed tym, w 1954 roku, wróciłem z Paryża – z powodów, które nie były dla mnie do końca jasne. Obiecałem szwajcarskiemu przyjacielowi wizytę w kraju moich narodzin, jednak to akurat, jak sądzę, należy uznać za pretekst – brak temu wagi motywu. Nie znajduję żadnego obiektywnego powodu mojego powrotu do Ameryki w tamtym czasie – nie jestem pewien, czy znajduję jakiś subiektywny.
Tak czy inaczej przyjechałem, na początku 1954 roku, kilka miesięcy przed trzydziestką, na śmierć wystraszony, ale szczęśliwy, że jestem wśród rodziny i przyjaciół. Był to mój drugi powrót od czasu wyjazdu w 1948 roku.
Wcześniej wróciłem w roku 1952 z pierwszą powieścią, zostałem na tyle długo, by pokazać ją rodzinie i sprzedać, i czym prędzej się wyniosłem. W 1954 przywoziłem Zaułek Amen i byłem w trakcie pracy nad Moim Giovannim, który oddzielił się od tego, co miało przybrać kształt Innego kraju.
Na dobrą sprawę okres 1954–1955, pomimo przerażających momentów, był wspaniałym rokiem, i to nie tylko z perspektywy czasu. Coś w końcu przeżyłem – dowodem było to, że pracowałem. Byłem w kolonii artystycznej Yaddo w Saratoga Springs, kiedy mój kumpel Marlon Brando otrzymał Oscara, i oglądałem w telewizji, jak Bette Davis wręcza mu nagrodę i całuje go. Za mojego pobytu tam zadzwonił też do mnie z Waszyngtonu świętej pamięci Owen Dodson, żeby mnie zawiadomić, że reżyseruje studencką inscenizację mojej sztuki na Uniwersytecie Howarda. Pojechałem do Waszyngtonu, gdzie poznałem nieżyjącego już wielkiego E. Franklina Fraziera oraz wielkiego Sterlinga Browna. Howard1 był pierwszym kampusem uniwersyteckim, jaki widziałem, i nie wiem, co by się stało z moim morale, gdyby nie ci mężczyźni. Przedstawienie, Bogu dzięki, okazało się olbrzymim siedmio- czy dziesięciodniowym dziwem, który dopiero ostatniego wieczoru oglądała przepełniona sala, i to pomimo niechętnie nastawionej, jeszcze nie czarnej kadry wydziału („Ta sztuka cofnie Wydział Językowy o trzydzieści lat!”), zdumionej reakcji „Variety” („Jak pan sądzi, co o tej sztuce pomyślą Murzyni na Północy?”) oraz faktu, że następny raz wystawiono ją dopiero niemal dziesięć lat później. I zakochałem się. Byłem szczęśliwy – świat nigdy wcześniej nie był tak pięknym miejscem.
Istniał tylko jeden mały szkopuł. Ja, my nie mieliśmy złamanego grosza, garnka, żeby się odlać, ani okna, żeby go opróżnić.
Sol Stein ponowił atak. Umówiliśmy się na dziewięć esejów, on chciał dziesiąty, więc napisałem tytułowy tekst między domem Owena a Dunbar Hotel. Wróciłem do Nowego Jorku i tam skończyłem Mojego Giovanniego. Przy alei Wydawców, w owym opiniotwórczym mateczniku patrzono na książkę ze zgrozą i wstrętem, nie chciano jej tknąć i argumentowano, że jestem młodym murzyńskim pisarzem, który wydając tę książkę, zraziłby do siebie swoich czytelników i zniszczył sobie karierę. Krótko mówiąc, nie zamierzali jej publikować, dając przy tym do zrozumienia, jakoby wyświadczali mi w ten sposób przysługę. Przekazałem im moją wdzięczność, możliwe, że w odrobinę zbyt ostrych słowach, pożyczyłem pieniądze od znajomego, po czym ja oraz mój kochanek wsiedliśmy na statek do Francji.
Nie myślałem o sobie jako eseiście – podobny pomysł nigdy nie zaświtał mi w głowie. Nawet, a być może zwłaszcza, teraz trudno mi odtworzyć koleje tej drogi.
Ma to na pewno coś wspólnego z tym, co próbowałem odkryć i czego również starałem się uniknąć. Jeżeli usiłowałem odkryć siebie – co w gruncie rzeczy, jeśli się nad tym zastanowić, było pomysłem cokolwiek wątpliwym, zważywszy że starałem się również przed sobą uciec – to na pewno między tym własnym ja a mną leżała narosła przez wieki skała. Ta skała raniła rękę, w zetknięciu z nią kruszyły się wszelkie narzędzia. A jednak moje ja gdzieś tam było: czułem, jak wierzga w niewoli i przeciwko niej. Nadzieja ocalenia – tożsamość