Zapiski syna tego kraju. James Baldwin

Читать онлайн.
Название Zapiski syna tego kraju
Автор произведения James Baldwin
Жанр Критика
Серия
Издательство Критика
Год выпуска 0
isbn 9788366147225



Скачать книгу

in­ne­mu), jest to, że o kwe­stii mu­rzyń­skiej pi­sze się tak dużo. Pół­ki ję­czą pod cię­ża­rem in­for­ma­cji i każ­dy uwa­ża sie­bie za do­brze po­in­for­mo­wa­ne­go. In­for­ma­cje te ce­chu­je jed­nak to, że za­zwy­czaj (na ogół wśród sze­ro­kich rzesz) przy­czy­nia­ją się do ugrun­to­wa­nia tra­dy­cyj­nych po­staw. Tra­dy­cyj­ne po­sta­wy są tyl­ko dwie – Za albo Prze­ciw – mnie sa­me­mu trud­no zaś stwier­dzić, któ­ra z nich spra­wi­ła mi wię­cej bólu. Mó­wię jako pi­sarz; pa­trząc ze spo­łecz­ne­go punk­tu wi­dze­nia, jak naj­bar­dziej mam świa­do­mość, że zmia­na złej woli na do­brą wolę, jak­kol­wiek by­ła­by mo­ty­wo­wa­na, jak­kol­wiek nie­do­sko­na­ła i jak­kol­wiek wy­ra­ża­na, jest lep­sza niż brak zmia­ny.

      Na­le­ży jed­nak do dzia­łal­no­ści pi­sa­rza – w moim jej wy­obra­że­niu – ba­dać po­sta­wy, za­glą­dać pod po­wierzch­nię, do­szu­ki­wać się źró­dła. Gdy pa­trzy się z tego punk­tu wi­dze­nia, kwe­stia mu­rzyń­ska jest pra­wie nie­do­stęp­na. Moż­na wła­ści­wie po­wie­dzieć, że ceną, jaką pła­ci Mu­rzyn za przy­zna­nie mu pra­wa do mó­wie­nia, jest – w dłuż­szej per­spek­ty­wie – od­kry­cie, iż nie ma o czym mó­wić („Mowę mi da­łeś – mówi Ka­li­ban do Pro­spe­ra – cała z tego ko­rzyść, że kląć dziś mogę”2). Po­pa­trz­my: ol­brzy­mia ak­tyw­ność spo­łecz­na, jaką ge­ne­ru­je ta kwe­stia, na­kła­da za­rów­no na bia­łych, jak i na czar­nych obo­wią­zek da­le­ko­wzrocz­no­ści, pra­cy na rzecz lep­szych cza­sów. To do­brze, dzię­ki temu mamy stan cią­głe­go wrze­nia; tyl­ko dzię­ki temu tak na­praw­dę moż­li­wa sta­ła się zmia­na sy­tu­acji Mu­rzy­na. Nie­mniej spra­wy spo­łecz­ne nie są, ogól­nie rzecz bio­rąc, głów­nym przed­mio­tem za­in­te­re­so­wa­nia pi­sa­rza, nie­za­leż­nie od tego, czy po­win­ny nim być, czy nie; jest ab­so­lut­nie ko­niecz­ne wy­ro­bie­nie so­bie przez pi­sa­rza ta­kie­go dy­stan­su do tych spraw, któ­ry po­zwo­li mu pa­trzeć przy­naj­mniej w spo­sób przej­rzy­sty, tak by nim po­pa­trzy da­le­ko przed sie­bie, w ja­kiej­kol­wiek istot­nej kwe­stii, przede wszyst­kim miał moż­li­wość się­gnię­cia spoj­rze­niem da­le­ko wstecz. W kon­tek­ście kwe­stii mu­rzyń­skiej ani bia­li, ani czar­ni – z ich wła­snych po­wo­dów o nie­ba­ga­tel­nym dla nich zna­cze­niu – nie mają naj­mniej­szej chę­ci, by spo­glą­dać wstecz; my­ślę jed­nak, że tyl­ko dzię­ki prze­szło­ści te­raź­niej­szość sta­je się zro­zu­mia­ła, a po­nad­to, że prze­szłość po­zo­sta­nie czymś okrop­nym do­kład­nie tak dłu­go, jak dłu­go bę­dzie­my się wzbra­niać przed uczci­wą jej oce­ną.

      Wiem w każ­dym ra­zie, że naj­waż­niej­szy mo­ment mo­je­go roz­wo­ju to czas, kie­dy by­łem zmu­szo­ny uznać, iż je­stem swe­go ro­dza­ju bę­kar­tem Za­cho­du – gdy się­ga­łem co­raz głę­biej w prze­szłość, nie znaj­do­wa­łem sie­bie w Eu­ro­pie, lecz w Afry­ce. To zaś ozna­cza­ło, że w pe­wien sub­tel­ny spo­sób – w spo­sób na­praw­dę głę­bo­ki – z Szek­spi­rem, Ba­chem, Rem­brand­tem, z ka­mie­nia­mi Pa­ry­ża, z ka­te­drą w Char­tres i z Em­pi­re Sta­te Bu­il­ding po­łą­czył mnie szcze­gól­ny sto­su­nek. W rze­czy­wi­sto­ści nie były to moje dzie­ła, nie za­wie­ra­ły mo­jej hi­sto­rii, mógł­bym w nie­skoń­czo­ność na próż­no szu­kać w nich swo­je­go od­bi­cia. By­łem in­tru­zem – to nie było moje dzie­dzic­two. A jed­no­cze­śnie nie dys­po­no­wa­łem żad­nym in­nym dzie­dzic­twem, na któ­re mógł­bym się po­wo­łać z na­dzie­ją, że mi po­słu­ży – w oczy­wi­sty spo­sób nie nada­wa­łem się do ży­cia w dżun­gli czy w ple­mie­niu. Mia­łem przy­swo­ić so­bie te bia­łe stu­le­cia, spra­wić, by sta­ły się mo­imi – mia­łem po­go­dzić się z wła­snym szcze­gól­nym do nich sto­sun­kiem, moim szcze­gól­nym miej­scem w tym pro­jek­cie – ina­czej nie miał­bym miej­sca w żad­nym. Naj­trud­niej­sze w tym było, że zo­sta­łem zmu­szo­ny uznać coś, co za­wsze przed sobą ukry­wa­łem, coś, co ame­ry­kań­ski Mu­rzyn musi ukry­wać przed sobą, pła­cąc w ten spo­sób za po­pra­wę swe­go losu w sfe­rze pu­blicz­nej: że nie­na­wi­dzę bia­łych lu­dzi i boję się ich. Nie ozna­cza­ło to by­naj­mniej, że ko­cha­łem czar­nych; wręcz prze­ciw­nie – gar­dzi­łem nimi, być może dla­te­go, że spo­śród nich nie wy­szedł Rem­brandt. W kon­se­kwen­cji nie­na­wi­dzi­łem i ba­łem się świa­ta. Tym sa­mym nie dość, że przy­zna­wa­łem świa­tu ab­so­lut­nie okrut­ną wła­dzę nad sa­mym sobą, to jesz­cze w tym sta­nie au­to­de­struk­cyj­ne­go za­wie­sze­nia nie mo­głem mieć na­dziei na na­pi­sa­nie cze­go­kol­wiek.

      Czło­wiek pi­sze tyl­ko z jed­ne­go źró­dła – z wła­sne­go do­świad­cze­nia. Wszyst­ko za­le­ży od tego, z jak nie­ustę­pli­wą kon­se­kwen­cją wy­ci­śnie z tego do­świad­cze­nia do ostat­niej kro­pli – słod­kiej czy gorz­kiej – treść, jaką ono w so­bie mie­ści. Je­dy­nie to tak na­praw­dę zaj­mu­je ar­ty­stę: prze­twa­rza­nie za­mę­tu ży­cia na po­rzą­dek, ja­kim jest sztu­ka. Trud­ność w moim przy­pad­ku, przy­pad­ku mu­rzyń­skie­go pi­sa­rza, po­le­ga­ła na tym, że w kon­se­kwen­cji nie wol­no mi było za­nad­to uważ­nie przy­glą­dać się wła­sne­mu do­świad­cze­niu wo­bec ol­brzy­mich żą­dań i cał­kiem rze­czy­wi­stych nie­bez­pie­czeństw cha­rak­te­ry­zu­ją­cych moje spo­łecz­ne po­ło­że­nie.

      Nie wy­da­je mi się, by przed­sta­wio­ny po­wy­żej dy­le­mat był czymś rzad­ko spo­ty­ka­nym. Wy­da­je mi się za to – jako że pi­sa­rze pra­cu­ją z bez­na­dziej­nie do­słow­nym two­rzy­wem, ja­kim jest ję­zyk – że po­nie­kąd tłu­ma­czy on, dla­cze­go po­śród ol­brzy­mich za­so­bów, w któ­re ob­fi­tu­ją mowa i co­dzien­ność mu­rzyń­skiej spo­łecz­no­ści, a tak­że po­mi­mo wzor­ca, ja­kim jest mu­rzyń­ska mu­zy­ka, pro­za pi­sa­na przez Mu­rzy­nów jest, ogól­nie rzecz bio­rąc, tak bez­barw­na i su­ro­wa. O by­ciu Mu­rzy­nem pi­sa­łem tak wie­le nie dla­te­go, bym uwa­żał to za mój je­dy­ny te­mat, ale wy­łącz­nie z tego po­wo­du, że sta­no­wi­ło to furt­kę, któ­rą mu­sia­łem otwo­rzyć, nim w ogó­le mia­łem roz­wa­żać pi­sa­nie o czym­kol­wiek in­nym. Nie są­dzę, by o kwe­stii mu­rzyń­skiej w Ame­ry­ce moż­na było choć­by dys­ku­to­wać w spój­ny spo­sób bez uwzględ­nie­nia jej kon­tek­stu; jest nim hi­sto­ria tego kra­ju, jego tra­dy­cje, oby­cza­je, prze­ko­na­nia mo­ral­ne i to, co go zaj­mu­je, mó­wiąc krót­ko – ogól­na tkan­ka spo­łecz­na. Choć­by z po­zo­ru było ina­czej, nikt w Ame­ry­ce nie jest wol­ny od jej od­dzia­ły­wa­nia i każ­dy w Ame­ry­ce po­no­si za jej kształt ja­kąś od­po­wie­dzial­ność. Wie­rzę w to tym sil­niej, że nie­zno­śnie po­wszech­ną ten­den­cją jest mó­wić o tym pro­ble­mie, jak gdy­by był czymś osob­nym. Jed­nak w twór­czo­ści Faulk­ne­ra, w ogól­nej po­sta­wie i pew­nych ustę­pach Ro­ber­ta Pen­na War­re­na, a przede wszyst­kim w po­ja­wie­niu się Ral­pha El­li­so­na wi­dać po­cząt­ki – co naj­mniej – bar­dziej au­ten­tycz­nie do­cie­kli­wych po­szu­ki­wań. Na­wia­sem mó­wiąc, El­li­son to pierw­szy spo­śród czy­ta­nych prze­ze mnie mu­rzyń­skich po­wie­ścio­pi­sa­rzy, któ­ry