Название | Zapiski syna tego kraju |
---|---|
Автор произведения | James Baldwin |
Жанр | Критика |
Серия | |
Издательство | Критика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788366147225 |
Ocalonym z czego? W tamtych latach, kiedy ogarniało mnie przerażenie, kiedy pałałem gniewem albo zbierało mi się na płacz, mówiono mi: „Trzeba czasu, Jimmy. Trzeba czasu”. Zgadzam się, wciąż się zgadzam, jakkolwiek wcale nie trzeba było dużo czasu, by wielu z tych ludzi, których wówczas, w latach pięćdziesiątych, znałem, zrejterowało, postanowiło mieć z tego coś dla siebie i ustroiło się w amerykańską flagę. Żałosna i nikczemna banda tchórzy, której niegdyś zawierzyłem życie – „tacy przyjaciele”!
Ale o tym wszystkim porozmawiamy innego dnia. Kiedy mówiono mi, gdy byłem młody, że trzeba czasu, mówiono mi, że trzeba czasu, by czarną osobę w tym kraju zaczęto traktować jak istotę ludzką, ale że to się stanie. Będziemy działać, by tak się stało. Przyrzekamy ci.
Sześćdziesiąt lat ludzkiego życia to dużo czasu na wywiązanie się z obietnicy, zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę wszystkie żywoty poprzedzające mój i te przebiegające równolegle z nim.
To, co wydarzyło się za mojego życia, to wyliczenie dokonań moich przodków. Nie dotrzymano żadnej z danych im obietnic, żadnej z danych mnie, a ja sam nie mogę doradzać tym, którzy przychodzą po mnie, ani moim krewnym z całej kuli ziemskiej, by wierzyli w jakiekolwiek słowo wypowiadane przez moich upadłych moralnie rodaków.
„A chociaż – jak pisze Doris Lessing w przedmowie do Opowieści afrykańskich – okrucieństwa wyrządzone przez białego człowieka czarnemu człowiekowi zaliczają się do najcięższych zarzutów w akcie oskarżenia przeciw ludzkości, uprzedzenie ze względu na kolor skóry nie jest naszą winą pierwotną, a tylko jednym z aspektów zaniku wyobraźni, który utrudnia nam dostrzeżenie nas samych w każdym stworzeniu, które oddycha pod słońcem”3.
Amen. En avant.
James Baldwin
18 kwietnia 1984
Amherst, Massachusetts
Zapiski autobiograficzne
Urodziłem się w Harlemie trzydzieści jeden lat temu. Powieści zacząłem wymyślać mniej więcej z chwilą, kiedy nauczyłem się czytać. Historia mojego dzieciństwa to ponura opowieść, jakich wiele, i możemy ją pominąć, kwitując oględnym stwierdzeniem, że bynajmniej nie zastanawiałbym się nad przeżywaniem jej po raz drugi. W tamtych czasach męczącym i tajemniczym zwyczajem mojej matki było rodzenie kolejnych dzieci. Jedno po drugim brałem je od niej, tak że jedną rękę zajmowało mi niemowlę, a drugą książka. Dzieci prawdopodobnie cierpiały, jakkolwiek z uprzejmości zaprzeczają dzisiaj, by tak było, i w taki oto sposób przeczytałem wielokrotnie Chatę wuja Toma oraz Opowieść o dwóch miastach; prawdę rzekłszy, w ten sposób przeczytałem niemal wszystko, co tylko wpadło mi w ręce – poza Biblią, prawdopodobnie dlatego, że była jedyną książką, do której czytania mnie zachęcano. Muszę także wyznać, że pisałem – bardzo dużo – a pierwszym sukcesem zawodowym, a w każdym razie pierwszym przypadkiem, kiedy moja próba ukazała się drukiem, była publikacja opowiadania o rewolucji hiszpańskiej – jako dwunastolatek zdobyłem tym tekstem jakąś tam nagrodę w konkursie zorganizowanym przez gazetkę kościelną o niezwykle krótkim, jak się potem okazało, życiorysie. Pamiętam, że opowiadanie zostało poddane cenzurze pani redaktorki, choć nie pamiętam dlaczego, i że byłem tym oburzony.
Pisałem także sztuki i piosenki, z których jedna przyniosła mi osobisty list gratulacyjny od burmistrza La Guardii, a także poezję, o której im mniej powiem, tym lepiej. Matkę zachwycały te wszystkie wypadki, czego nie da się powiedzieć o ojcu – chciał, bym został kaznodzieją. Zostałem nim, kiedy miałem czternaście lat, a skończywszy siedemnaście, zaprzestałem posługi. Krótko po tym opuściłem dom. Bóg wie, jak bardzo męczyłem się ze światem handlu i przemysłu (sądzę, że ich przedstawiciele powiedzieliby, że to oni męczyli się ze mną), by mając dwadzieścia jeden lat i ukończony dostatecznie duży fragment powieści, otrzymać stypendium Saxtona1. W dwudziestym drugim roku mojego życia było już po stypendium, powieści nie chciało kupić żadne wydawnictwo i zacząłem pracować jako kelner w restauracji w Village, a także pisywać recenzje książek – w większości, jak się okazało, poświęconych kwestii murzyńskiej, w której automatycznie, za sprawą koloru skóry, stałem się ekspertem. Potem była jeszcze jedna książka, do spółki z fotografem Theodore’em Pelatowskim, poświęcona kościołom działającym w salach na parterach domów w Harlemie. Książkę tę spotkał dokładnie taki sam los jak pierwszą – przyniosła stypendium, ale nie sprzedaż (było to stypendium Fundacji Rosenwalda). Kiedy skończyłem dwadzieścia cztery lata, postanowiłem, że zaprzestanę recenzowania publikacji na temat kwestii murzyńskiej (która w owym czasie w druku przedstawiała się tylko nieco mniej strasznie niż w życiu) i spakowałem walizki, by wyjechać do Francji, gdzie Bóg wie jakim cudem ukończyłem Głoś to na górze.
Przypuszczam, że każdy pisarz czuje, iż świat, na który został wydany, to nic innego jak spisek zawiązany po to, by utrudnić mu rozwijanie talentu – i oczywiście wiele przemawia za słusznością tego przekonania. Równocześnie jednak tylko dlatego, że świat spogląda na jego talent z tak przerażającą obojętnością, artysta jest zmuszony obrócić swój talent w coś istotnego. Dlatego każdy pisarz, spoglądający wstecz nawet z tak krótkiej perspektywy czasu, jaką ja z konieczności tutaj się posługuję, dochodzi do wniosku, że tych rzeczy, które go zraniły, oraz tych, które go wspomogły, nie da się od siebie oddzielić: pewien rodzaj pomocy mógł otrzymać tylko dlatego, że został w pewien sposób zraniony, pomoc zaś znajduje po prostu w tym, że dane mu jest przechodzić od jednej zagadki do drugiej – można