Название | Zapiski syna tego kraju |
---|---|
Автор произведения | James Baldwin |
Жанр | Критика |
Серия | |
Издательство | Критика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788366147225 |
Jest osobliwym tryumfem społeczeństwa, a zarazem jego klęską, że zdołało przekonać ludzi, którym nadało status podrzędnych, o zgodności tego wyroku ze stanem faktycznym; społeczeństwo posiada moc i broń pozwalające zamienić jego opinię w fakt, przez co uznawani za gorszych faktycznie się nimi stają, jeśli brać pod uwagę realia społeczne. Zjawisko to jest dzisiaj lepiej zamaskowane niż w dobie poddaństwa, aczkolwiek równie nieubłagane. Dzisiaj, tak jak wówczas, okazuje się, że jesteśmy spętani – wpierw od zewnątrz, następnie od wewnątrz – naturą kategorii, które sami stosujemy. A do ucieczki od nich nie przyczyni się gorzkie pomstowanie przeciwko tej pułapce – jest tak, jak gdyby właśnie te zabiegi miały sprawić, że zostaniemy w niej zatrzaśnięci. Kształtujemy się, owszem, w tej klatce rzeczywistości, która została nam przekazana w spadku z chwilą narodzin, ale także wtedy, gdy zmagamy się z nią; a jednak to właśnie będąc zależni od tej rzeczywistości, doświadczamy najbardziej bezgranicznej zdrady. Społeczeństwo zespalają nasze potrzeby, to my tworzymy je za pomocą legendy, mitu, przymusu, a także w obawie, że bez nich zostaniemy strąceni w tę otchłań, w której – jak na Ziemi przed powstaniem Słowa – tkwią ukryte społeczne fundamenty. Właśnie przed tą otchłanią – nami samymi – społeczeństwo ma nas chronić; ale tylko ta otchłań – my, nieznani samym sobie, domagający się nieustannie nowego aktu kreacji – może nas zbawić „od Złego, w którego mocy leży świat”4. Ku temu właśnie wiecznie dążymy, a jednocześnie, wykonując ten sam ruch, przed tym samym wiecznie próbujemy uciec.
Trzeba pamiętać, że prześladowany i prześladowca są z sobą związani w tym samym społeczeństwie: akceptują te same kryteria, podzielają te same przekonania, obaj zależą od tej samej rzeczywistości. Mówić z wnętrza tej klatki o „nowym” społeczeństwie jako o pragnieniu prześladowanych jest rzeczą romantyczną, więcej – pozbawioną sensu, albowiem ta przejmująca zależność od rekwizytów rzeczywistości, które prześladowany dzieli z Herrenvolkiem5, sprawia, że prawdziwie „nowe” społeczeństwo staje się czymś nie do pomyślenia. Nowe społeczeństwo miałoby być tym, z którego znikną nierówności i w którym dokona się zemsta – albo nie będzie w nim prześladowanych, albo prześladowany i prześladujący zamienią się miejscami. Koniec końców sądzę jednak, że pragnienie, które odrzucono, to pragnienie poprawy statusu, akceptacja w obrębie istniejącej wspólnoty. Dlatego też Afrykanin, wygnaniec, poganin, popędzony z podestu licytacyjnego na pola, upadał na kolana przed Bogiem, w Którego Musi Odtąd Wierzyć, przed Tym, który go stworzył, ale nie na Swój obraz. Ta scena, owo niepodobieństwo, należy do murzyńskiego dziedzictwa w Ameryce: „Obmyj mnie”, wołał niewolnik do swego Stwórcy, „a wybieleję, nad śnieg wybieleję!”6. Czarny bowiem jest kolorem złego; jedynie szaty zbawionych są białe. Z tym wołaniem, które nieubłaganie niesie się w powietrzu i rozlega w jego głowie, zmuszony jest on żyć. Pod płaszczykiem szeroko upublicznianego katalogu okrucieństw trwa – przywodząc na myśl wizję, wspomnienie kościelnych dzwonów, których brzmienie wypełnia przestrzeń – owa rzeczywistość, przed którą, w tym samym koszmarnym wyobrażeniu, ów człowiek już to uchodzi, już to rwie się ją przyjąć. Jego los w dzisiejszej Ameryce, tym kraju oddanym śmierci paradoksu (któremu z tej właśnie przyczyny paradoks może przynieść zagładę), jest równie wieloznaczny jak obrazek z Kafki. Uciekać albo nie uciekać, zmieniać swoją sytuację lub jej nie zmieniać – wychodzi na to samo; przeznaczenie ma on wypisane na czole, nosi je w sercu. W Synu swego kraju Bigger Thomas stoi na rogu ulicy, przyglądając się, jak w słońcu sunie po niebie samolot pilotowany przez białych, i klnie, gdy gorycz zagotowuje się w nim jak krew, kiedy przypomina sobie milion zniewag, okropny, rojący się od szczurów dom, upokorzenie ze strony pomocy społecznej, zapamiętałe, szpetne kłótnie, i nienawidzi tego wszystkiego – nienawiść tli się na tych stronach jak podsycany siarką płomień. Całe życie Biggera jest kontrolowane i określane przez jego nienawiść oraz strach. Później zaś strach doprowadza go do morderstwa, nienawiść do gwałtu, a on sam umiera, ale najpierw – jak się dowiadujemy – poprzez tę przemoc po raz pierwszy rozpoczyna jakieś życie i po raz pierwszy może ocalić swoje człowieczeństwo. Pod wierzchnią warstwą tej powieści leży, tak mi się zdaje, dalszy ciąg, dopełnienie tej potwornej legendy, której zniszczeniu miała ona służyć. Bigger to potomek wuja Toma, krew z krwi i kość z kości, portret tak dokładnie przeciwstawny, że gdy postawić obie książki obok siebie, wydaje się, że oto współczesny murzyński powieściopisarz i nieżyjąca kobieta z Nowej Anglii toczą z sobą śmiertelną odwieczną bitwę – jedno wypowiada bezlitosne upomnienia, drugie miota przekleństwa. I rzeczywiście, w tej plątaninie żądzy i furii, czarny i biały mogą tylko wymieniać pchnięcia i marzyć o tym, że przeciwnik kona w męczarniach, o śmierci od tortur, kwasu, od noży i spalenia; pośród kolejnych uderzeń i kontruderzeń owo marzenie sprawia, że gęstnieje spowijający ich obłok kurzawy, który oślepia i dusi ich obu, tak że razem zapadają się w otchłań. Tym sposobem klatka zdradziła nas wszystkich – ten moment, nasze życie zostało obrócone w nicość za sprawą naszych tragicznych wysiłków, by ją zachować. Tragedią Biggera nie jest bowiem to, że jest on zimny, że jest czarny albo głodny, nawet nie to, że jest czarnym Amerykaninem; jego tragedia polega na tym, że zaakceptował teologię, która odmawia mu życia, że dopuszcza do siebie możliwość, iż mógłby być podczłowiekiem, i z tego powodu czuje się zmuszony walczyć o swoje człowieczeństwo na tych brutalnych zasadach, które przekazano mu w spadku z chwilą urodzenia. Ale nasze człowieczeństwo jest naszym brzemieniem, naszym życiem. Nie musimy o nie walczyć, musimy jedynie