Pan Tadeusz, czyli ostatni zajazd na Litwie. Adam Mickiewicz

Читать онлайн.
Название Pan Tadeusz, czyli ostatni zajazd na Litwie
Автор произведения Adam Mickiewicz
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-270-3972-9



Скачать книгу

oczy roztargnione wodził,

      Nie mieszał się w myśliwych ni w starców rozmowę

      I widać, że czym innym zajętą miał głowę.

      Nosił skórzaną plackę: czasem w miejscu stanie,

      Duma długo i — muchę zabije na ścianie.

      Tadeusz z Telimeną, pomiędzy izbami

      Stojąc we drzwiach na progu, rozmawiali sami.

      Niewielki oddzielał ich od słuchaczów przedział,

      Więc szeptali. Tadeusz teraz się dowiedział:

      Że ciocia Telimena jest bogata pani,

      Że nie są kanonicznie z sobą powiązani

      Zbyt bliskim pokrewieństwem; i nawet niepewno,

      Czy ciocia Telimena jest synowca krewną,

      Choć ją stryj zowie siostrą, bo wspólni rodzice

      Tak ich kiedyś nazwali mimo lat różnicę;

      Że potem ona żyjąc w stolicy czas długi

      Wyrządziła niezmierne Sędziemu usługi;

      Stąd ją Sędzia szanował bardzo i przed światem

      Lubił, może z próżności, nazywać się bratem,

      Czego mu Telimena przez przyjaźń nie wzbrania.

      Ulżyły Tadeusza sercu te wyznania.

      Wiele też innych rzeczy sobie oświadczyli;

      A wszystko to się stało w jednej krótkiej chwili.

      Ale w izbie na prawo, kusząc Asesora,

      Rzekł Rejent mimojazdem: «Ja mówiłem wczora,

      Że polowanie nasze udać się nie może:

      Jeszcze zbyt wcześnie, jeszcze na pniu stoi zboże

      I mnóstwo sznurów chłopskiej niezżętej jarzyny:

      Stąd i Hrabia nie przybył mimo zaprosiny.

      Hrabia na polowaniu bardzo dobrze zna się,

      Nieraz gadał o łowów i miejscu, i czasie;

      Hrabia chował się w obcych krajach od dzieciństwa

      I powiada, że to jest znakiem barbarzyństwa

      Polować, tak jak u nas, bez żadnego względu

      Na artykuły ustaw, przepisy urzędu,

      Nie szanując niczyich kopców ani miedzy,

      Jeździć po cudzym gruncie, bez dziedzica wiedzy,

      Wiosną równie jak latem zbiegać pola, knieje,

      Zabijać nieraz lisa, właśnie gdy linieje,

      Albo cierpieć, iż kotną samicę zajęczą

      Charty w runi uszczują, a raczej zamęczą,

      Z wielką szkodą zwierzyny. Stąd się Hrabia żali,

      Że cywilizacyja większa u Moskali;

      Bo tam o polowaniu są ukazy cara

      I dozór policyi, i na winnych kara».

      Telimena ku lewej izbie obrócona

      Wachlując batystową chusteczką ramiona:

      «Jak mamę kocham — rzekła — Hrabia się nie myli.

      Znam ja dobrze Rosyją. Państwo nie wierzyli,

      Gdy im nieraz mówiłam, jak tam z wielu względów

      Godna pochwały czujność i srogość urzędów.

      Byłam ja w Petersburku, nie raz, nie dwa razy!

      Miłe wspomnienia! wdzięczne przeszłości obrazy!

      Co za miasto! Nikt z panów nie był w Petersburku?

      Chcecie może plan widzieć? Mam plan miasta w biurku.

      Latem świat petersburski zwykł mieszkać na daczy,

      To jest w pałacach wiejskich (dacza wioskę znaczy).

      Mieszkałam w pałacyku, tuż nad Newą rzeką,

      Niezbyt blisko od miasta i niezbyt daleko,

      Na niewielkim, umyślnie sypanym pagórku:

      Ach, co to był za domek! Plan mam dotąd w biurku.

      Otóż, na me nieszczęście, najął dom w sąsiedztwie

      Jakiś mały czynownik siedzący na śledztwie;

      Trzymał kilkoro chartów: co to za męczarnie,

      Gdy blisko mieszka mały czynownik i psiarnie!

      Ilekroć z książką wyszłam sobie do ogrodu,

      Użyć księżyca blasku, wieczornego chłodu

      Zaraz i pies przyleciał, i kręcił ogonem,

      I strzygł uszami, właśnie jakby był szalonym.

      Nieraz się nalękałam. Serce mi wróżyło

      Z tych psów jakieś nieszczęście: tak się też zdarzyło.

      Bo gdym szła do ogrodu pewnego poranka,

      Chart u nóg mych zadławił mojego kochanka

      Bonończyka! Ach, była to rozkoszna psina,

      Miałam ją w podarunku od księcia Sukina

      Na pamiątkę; rozumna, żywa jak wiewiórka:

      Mam jej portrecik, tylko nie chcę iść do biurka.

      Widząc ją zadławioną, z wielkiej alteracji

      Dostałam mdłości, spazmów, serca palpitacji.

      Może by gorzej jeszcze z moim zdrowiem było;

      Szczęściem, nadjechał właśnie z wizytą Kiryło

      Gawrylicz Kozodusin, wielki łowczy dworu.

      Pyta się o przyczynę tak złego humoru,

      Każe wnet urzędnika przyciągnąć za uszy;

      Staje pobladły, drżący i prawie bez duszy.

      »Jak śmiesz — krzyknął Kiryło piorunowym głosem —

      Szczuć wiosną łanię kotną tuż pod carskim nosem?«

      Osłupiały czynownik darmo się zaklinał,

      Że polowania dotąd jeszcze nie zaczynał,

      Że z wielkiego łowczego wielkim pozwoleniem,

      Zwierz uszczuty zda mu się być psem, nie jeleniem.

      »Jak to? — krzyknął Kiryło — to śmiałbyś, hultaju,

      Znać się lepiej na łowach i zwierząt rodzaju

      Niźli ja, Kozodusin, carski jegermajster?

      Niechajże nas rozsądzi zaraz policmajster!«

      Wołają policmajstra, każą spisać śledztwo.

      »Ja — rzecze Kozodusin — wydaję świadectwo,

      Że to łania; on plecie, że to pies domowy:

      Rozsądź nas, kto zna lepiej zwierzynę i łowy!«

      Policmajster powinność służby swej rozumiał:

      Bardzo