To nie jest hip-hop. Rozmowy. Jacek Baliński

Читать онлайн.
Название To nie jest hip-hop. Rozmowy
Автор произведения Jacek Baliński
Жанр Биографии и Мемуары
Серия
Издательство Биографии и Мемуары
Год выпуска 0
isbn 978-83-9485-512-3



Скачать книгу

z numerów, jakie wypuściłeś do sieci w 2016 roku, nazywa się „Moje szczęście” – wspominam o tym singlu, bo chcę na zakończenie rozmowy zapytać cię o szczęście właśnie i o to, na ile jego postrzeganie się u ciebie zmieniło na przestrzeni lat.

      Wszystko się zmienia i rozwija, ale w momencie, kiedy pojawia się dziecko, to ono jest szczęściem i wszystko skupia się na tym młodym człowieku, którego się wychowuje. Szczęście dotyczy zatem tego, że jest zdrowie, że jest uśmiech i egzystencja na odpowiednim poziomie. Takie jest moje codzienne szczęście. Czuję je dookoła i mam nadzieję, że potrafię też je przekazywać. Oczywiście człowiek nie jest idealny, a w życiu pojawiają się różne problemy, ale trzeba brać je za bary i iść dalej, by generować szczęście. Ja dziś jestem w stu procentach szczęśliwym człowiekiem.

      Rapowanie jest moją ciekawostką z dzieciństwa

      Dlaczego.

      Dizkret był dla mnie pewniakiem od momentu, w którym zostało postanowione, że robimy tę książkę. Idealnie wpisywał mi się w koncept, który zakładał, że z naszymi rozmówcami nie gadamy wyłącznie o hip-hopie – inaczej zresztą można byłoby się potwornie zanudzić. Jako raper Dizkret był jednym z moich faworytów w Polsce – czasy jego aktywności pechowo przypadły na moje przedszkole i wczesną podstawówkę, ale po latach nadrobiłem zaległości i jakoś bodaj pod koniec gimnazjum kupiłem sobie na Allegro wszystkie jego kasety. Nagrane z Praktikiem „IQ” uważałem – i pewnie nadal uważam – za jeden z najlepszych albumów w polskiej historii gatunku. Podobnie jak Dizkret, raczej niewiele mam wspólnego z ciemną stroną hip-hopu, dlatego też jego kawałki w pełni do mnie trafiały – tak samo jak trafia do mnie motyw odbicia od rapu i zajęcia się czymś, co można byłoby nazwać „normalnym życiem”. Dizkret w tym normalnym życiu fajnie wylądował i jest właścicielem bardzo prężnej agencji interaktywnej. Approved.

      Jak.

      Dwudziestego ósmego listopada o godzinie 12:34 puściłem Dizkretowi maila z zaproszeniem. Dwudziestego ósmego listopada o godzinie 12:36 dostałem odpowiedź: „Jasne, możemy gadać” – a gadaliśmy rzut beretem od jego mieszkania, popijając wyborne sieciówkowe mleko z kawą. Wywiad rozbiliśmy na trzy sesje – łącznie zeszły nam dobrze ponad cztery godziny. Na dwa pierwsze spotkania delikatnie się spóźniłem, za co w tym miejscu jeszcze raz Dizkreta przepraszam. Rozmowa wyszła chyba całkiem w porządku, więc mam nadzieję, że wybaczy. Zdjęcia zrobiliśmy w połowie maja na warszawskim Śródmieściu.

      Spojrzałem sobie w historię naszej korespondencji i okazało się, że już w 2010 roku się do ciebie odezwałem. Napisałem, że mam trzy twoje kasety i spytałem, czy jeszcze wrócisz do muzyki.

      Naprawdę? Bardzo mi miło. Rzeczywiście, średnio raz w miesiącu zdarza się, że ktoś do mnie pisze z pytaniem: „Czy będą jeszcze jakieś nagrywki?”. Zastanawiające, że są to głównie młodzi ludzie – szesnasto-, osiemnastolatkowie, których mogło jeszcze nie być na świecie, jak wyszło pierwsze Stare Miasto. Zawsze to jakaś egzotyczna odmiana od mojego codziennego życia.

      Masz jeszcze u siebie w domu swoje albumy?

      Do niedawna nie miałem, ale stosunkowo niedawno mama dała mi, wydobyte nie wiem skąd, dwie moje płyty. Chciała, żebym miał je w domu i żebym mógł je kiedyś pokazać potomnym [pod koniec 2016 roku przyszła na świat córka Dizkreta – przyp. red.]. Wiem natomiast, że te albumy są całkiem sporo warte na Allegro. Zabawne, że swego czasu próbowałem od kogoś kupić jeden z nich, ale gość chciał za niego jakieś chore pieniądze. Z tymi płytami od mamy z kolei jeszcze nie za bardzo wiem, co zrobić, ponieważ w ogóle nie zbieram płyt kompaktowych (śmiech).

      Właśnie chciałem cię o to zapytać – czy te płyty leżą gdzieś na dnie szuflady jako relikt, czy jednak mają swoje honorowe miejsce?

      Jeszcze parę lat temu pewnie leżałyby na dnie szuflady, ale przy okazji przeprowadzki z uśmiechem pod wąsem i łezką w oku wróciłem do rzeczy z dawnych lat. Te płyty, które dostałem od mamy, znajdują się w dosyć prominentnym miejscu w sypialni, ale w związku z tym, że jestem estetą, a okładki płyt Starego Miasta nie przetrwały próby czasu, pewnie niedługo znowu wrócą do szuflady na kolejnych naście lat.

      Pytałem o to też w kontekście opisu twojej osoby w książce o Ursynowie Południowym: „Bloki w słońcu” Lidii Pańków. Zgodnie z nim, „do tego, że był raperem, jeszcze niedawno Wojtek przyznawał się niechętnie; dopiero teraz nabiera dystansu i przestaje myśleć, że to obciach. Im doroślejszy jest, tym więcej ma luzu i tolerancji dla tamtego epizodu”.

      Jak rozmawiałem z Lidią, byłem już po etapie wstydu i zażenowania. Gdy ja i część moich kolegów ze sceny przestaliśmy rapować, życie trochę kopnęło nas w pysk. Kiedy nagrywałem, znał mnie pewnie co trzeci młody człowiek w tym kraju, a mimo to decyzję o rzuceniu rapu podjąłem z tego powodu, że do niczego on nie prowadził – no, chyba że do frustracji. Musiałem od nowa zbudować otoczenie społeczno-zawodowe i nie ukrywam, że przez długi czas ciążyło mi to, że jedyną rzeczą, którą znam i potrafię, jest rapowanie. Nie pomagało mi też to, że gdy wpisywało się moje nazwisko w Google’ach, to pierwsze zdjęcie, jakie wyskakiwało, było tym, na którym mam na sobie czapeczkę daszkiem do tyłu. Teraz nie mogę patrzeć na zdjęcia z mojej młodości. Jak spojrzy się na ludzi, którzy wychowali się w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, to ich ówczesny ubiór nawet dzisiaj wygląda cool – podczas gdy my wyglądaliśmy jak pajace. Nasi rodzice mieli rację, że to było straszne.

      Dzięki tamtym czasom poznałem natomiast sporo utalentowanych osób. Obecnie pracuję w tak zwanej branży kreatywnej, przez co znajomości z właścicielami wytwórni, artystami czy projektantami, którzy niegdyś malowali graffiti, są bardzo cenne. Zdarza się, że ludzie, z którymi współpracuję biznesowo, słuchali kiedyś moich kawałków. Pamiętam jedno ze spotkań w dużej sali konferencyjnej w pewnej korporacji. Po spotkaniu wiceprezes napisał do mnie maila, nieśmiało pytając: „Czy to Dizkret?”. To była fajna przygoda, ale wydaje mi się, że tkwiłem w tym o kilka lat za długo.

      Przecież ty bardzo wcześnie odbiłeś od rapu. Ostatnią płytę wydałeś w 2002 roku, jak miałeś lat dwadzieścia.

      Tak, ale potem jeszcze grałem koncerty, a na przełomie 2006 i 2007 roku miałem dodatkowo krótki epizod z reaktywacją działalności jako Dizky & The Headnods. Założyłem zespół z muzykami z prawdziwego zdarzenia. Zagraliśmy nawet całkiem sporo koncertów w Warszawie – sporo, czyli cztery. Dla mnie to sporo (śmiech). Niedługo jednak wytrzymaliśmy w tym składzie, bo byłem bliski zwariowania z frustracji. Miałem super zespół, który tworzył piękną muzykę, i moje rapowanie nie było po prostu do niczego potrzebne. Zorientowałem się, że aby powstała muzyka, którą chciałbym tworzyć, nie powinienem rapować – a nie umiem przecież ani śpiewać, ani grać na niczym. Jasne, mógłbym być Malcolmem McLarenem [słynny menedżer Sex Pistols – przyp. red.], który by tylko płacił za to wszystko, ale to mnie nie satysfakcjonowało.

      Do tego doszły jeszcze kwestie socjologiczne – poza bliskim gronem moich kolegów, hiphopowy kontekst towarzyski był i jest mi zupełnie obcy.

      Jak wąskie było to grono osób ze sceny rapowej, które było tobie jakkolwiek bliskie?

      Bardzo wąskie. Kolegowałem się z Pezetem, Mesem czy Stasiakiem, dobrze kumałem się też z Łoną i Webberem. Okres, w którym byłem aktywny, był dla polskiego hip-hopu mocno troglodycki. Byłem za grzeczny i za miły na hip-hop. Patrząc w skali świata, byłem zwykłym gościem – dla polskiego hip-hopu byłem słabeuszem.

      Mówisz,