To nie jest hip-hop. Rozmowy. Jacek Baliński

Читать онлайн.
Название To nie jest hip-hop. Rozmowy
Автор произведения Jacek Baliński
Жанр Биографии и Мемуары
Серия
Издательство Биографии и Мемуары
Год выпуска 0
isbn 978-83-9485-512-3



Скачать книгу

Ich ojciec był królem paliw, przyjeżdżali tacy nowym Audi TT i siedzieli pod szkołą. Beka. W moim świecie natomiast najbardziej zajebistą rzeczą było napisanie takiej zwrotki, że jak Pezet jej posłucha, to powie: „O kurwa, jak to wymyśliłeś?!”.

      Napomknąłeś o Mos Defie i Talibie Kwelim, wcześniej wspomniałeś o „autohiphopowości” i nerdy podejściu. Pamiętam z drugiej płyty Starego Miasta taki numer jak „Powrót do esencji”, który chyba najlepiej to ówczesne nerdy podejście oddaje. Rzeczywiście była taka mocna wczutka w to – hip-hop, cztery elementy, one love…?

      My żyliśmy w kłamstwie. Dla nas hip-hop to byli ATCQ czy De La Soul – inteligentni, sympatyczni ludzie robiący muzykę, w której ważne są pozytywna energia, współpraca i harmonia. Dziś oczywiście jestem dużo bardziej krytyczny w stosunku do zawartości tekstów tych artystów, ale powiedzmy, że chodziło o wizerunek i sposób bycia, a nie o merytorykę kawałków. Ja kochałem oldschoolowy hip-hop i ten specyficzny vibe hiphopowego jamu. Lubiłem też to, że w breakdance’ie, graffiti czy DJ-ingu umiejętności są bardzo wymierne – jak jest się zajebistym, to wszyscy dookoła o tym wiedzą, a jak się jest do niczego, to również wiedzą o tym wszyscy. Po dwupłytowym albumie Volta [„Produkcja – Hip-Hop” – przyp. red.] okazało się, że rap jest w Polsce rzeczą, którą można różnie odbierać w zależności od gustu.

      Nijak nie udało się wam przeszczepić waszych pozytywnych idei?

      Na pewno nie stworzyliśmy movementu, za którym poszły tłumy. Nie stworzyliśmy czegoś na kształt Grammatika, którego kopie powstawały wtedy w każdym mieście. Kopii Dizkretów raczej nie było za dużo.

      Ale musiały być chyba jakieś momenty... Jakieś jamy, na których czułeś, że w Warszawie końca lat dziewięćdziesiątych jednak może być tak jak na Bronxie dwie dekady wcześniej…? Pamiętasz, które z nich były najbliższe twojemu wyobrażeniu o tym, jak hip-hop powinien wyglądać?

      Były dwa takie wydarzenia, chyba jeszcze w 1997 roku. Jedna impreza odbyła się na sali od wf-u w jakimś liceum na Żoliborzu – DJ Romek z gramofonami, ludzie, z którymi wtedy nagrywaliśmy, mata do breaka, piwko… Tak, wtedy wszyscy tworzyliśmy tę wesołą, uśmiechniętą kulturę hiphopową. Drugi jam, który pamiętam, odbył się w liceum Frycza-Modrzewskiego – my puszczaliśmy płyty, writerzy malowali i rzeczywiście wyglądało to tak, jakby zaraz miał tam wjechać Afrika Bambaataa.

      Cytując twoją wypowiedź z przytoczonej wcześniej „Antologii polskiego rapu”: „Polski hip-hop od strony estetycznej był i jest dosyć brzydki (…). Dobijało mnie to, na ile rapowanie określa cię jako człowieka – jak się ubierasz, co myślisz, kogo nienawidzisz. W pewnym momencie fakt, że rapuję, określał moje zainteresowania w jakichś 15–20 procentach”.

      Ja generalnie nie lubię subkultur. Jeżeli ma się więcej niż dwadzieścia lat i przynależy się do jakiejś subkultury, to świadczy to o niedojrzałości emocjonalnej. Zainteresowania, które określają to, czy jebiesz policję, czy jej nie jebiesz, jakiej szerokości masz spodnie, czy masz łysy łeb i co robisz w sobotnie wieczory, są po prostu idiotycznym owczym instynktem. Ta subkulturowość hip-hopu strasznie mnie irytowała. Ludzie, którym udało się z niej wyrwać – Fisz czy Łona – to wyjątki.

      Pośrednio nawiązując do wcześniejszej wczutki i spojrzenia na nią z dzisiejszej perspektywy – w „Jak się poruszać po mieście” miałeś wers, w którym nawinąłeś, że na ścianach widzisz napisy WC i B3S [kultowe warszawskie ekipy grafficiarskie]. Potrafiłbyś powiedzieć, co dzisiaj dzieje się na ścianach…?

      Nie. Za młodu w graffiti pociągały mnie pomysłowość i fajny styl typograficzny, a nie to, że wiązało się z punkowym podejściem do rozwalania miasta i systemu. Dziś jestem mega wrogiem nielegalnego graffiti i zupełnie nie wiem, co się w nim dzieje. Stałem się miłośnikiem architektury, urbanistyki i porządku, a Warszawa strasznie cierpi na brak porządku. Oczywiście jestem w stanie docenić fajnego wizualnie taga, nawet jeśli został zrobiony na nowo wyremontowanym budynku, ale jednak bardziej się wkurwiam, że ktoś będzie musiał to odmalować. Warszawa bardziej potrzebuje spokoju oraz równych ulic niż zajebistych throw-upów.

      Kiedyś graffiti było dla mnie fajne, ponieważ było zbiorem symboli, które były odczytywane przez jakąś niewielką grupę osób. W całej Warszawie było pewnie stu gości, którzy wzajemnie wysyłali sobie jakieś dziwne sygnały, zupełnie niezrozumiałe dla reszty społeczeństwa.

      W czasie studiów już nie nagrywałeś – a czymś innym, poza studiowaniem, jeszcze się zajmowałeś?

      Przez półtora roku prowadziłem program „Dizkret Dobry Flow” w 4fun.tv. Zaproponowała mi to koleżanka, która była wcześniej producentką w MTV. Ten program nie odbił się jakimś szczególnym echem, ale pracując raz w miesiącu, zarabiałem pewnie z półtorej średniej krajowej, co mnie trochę rozleniwiło i czego nikomu nie polecam, szczególnie w młodym wieku, bo bardzo łatwo nabrać przekonania, że jest się królem wszechświata. Za wiele może nie oszczędziłem, ale kupiłem sobie dużo sprzętu muzycznego na potrzeby projektu Dizky & The Headnods, z którego jednak ostatecznie nie skorzystałem, bo nie umiałem go obsługiwać. Poza tym starczało mi na fajne, swobodne życie, spanie do dwunastej i codzienne jedzenie schabowych.

      Piętnaście lat temu ludzie na ulicy cię rozpoznawali?

      Tak, pewnie średnio raz na dwa tygodnie coś takiego się zdarzało – a na imprezach jeszcze częściej. Teraz na szczęście już nie ma takich sytuacji.

      Wspominałeś, że kiedyś na jakimś spotkaniu…

      Tak, w biznesowych sytuacjach też się zdarza, że ludzie rozpoznają we mnie Dizkreta. Rzadko, bo rzadko, ale zdarza się. Jest śmiesznie. Byliśmy kiedyś zaproszeni z moją wspólniczką na spotkanie do średniej wielkości rodzinnej firmy, w której działem marketingu kierował pewien młody chłopak. Chwilę przed spotkaniem chłopak ten zadzwonił do mnie z informacją, że na spotkaniu będzie inny gość z innej branży, który jednakowoż swego czasu też był raperem. Spytał, czy nie mam z tym problemu i czy aby na pewno nie mieliśmy kiedyś beefu.

      Spotkanie dotyczące sprzedaży produktów FMCG w supermarketach i jakiejś kampanii wokół chrupek kukurydzianych versus wizja 2Pac kontra Biggie w sali konferencyjnej… Nie wiem, może facet rzeczywiście sobie wyobrażał, że nie do końca jesteśmy poważnymi ludźmi i zaczniemy się na siebie rzucać. No, w każdym razie było zabawnie. Odpowiedziałem, że nie mieliśmy żadnego beefu. Co więcej, nawet niespecjalnie się znaliśmy w rapowych czasach.

      Spodziewałeś się kiedykolwiek, że będzie dochodzić do tego typu sytuacji, w których w salach konferencyjnych będzie się spotykało dwóch eksraperów?

      Niekoniecznie. Poza może dwoma przypadkami, raczej nie współpracuję z raperami, którzy przenieśli się do kontekstu biznesowego. Mam wrażenie, że z polskiego środowiska hiphopowego niewiele osób poszło podobną ścieżką do mojej i można ich teraz spotkać w tych salach.

      Co do zasady – jak byli raperzy lądują w nowej rzeczywistości? Podejrzewam, że raczej twardo.

      Ja nie rapuję od kilkunastu lat, ale i tak dosyć późno zorientowałem się, że coś trzeba ze sobą zrobić. Odpukać – jakoś to wyszło, ale gdybym zorientował się teraz, prawdopodobnie byłbym w dupie i… pewnie musiałbym dalej rapować.

      Jak zaczęła się twoja praca w branży kreatywnej?

      Aktualna wspólniczka wkręciła mnie do agencji reklamowej w charakterze copywritera. Pracowałem tam przez półtora roku. Moim kolegą z pracy był Janek Porębski, dziś znany jako połówka duetu Flirtini. Zaczęliśmy we dwóch organizować w Warszawie imprezy Club Collab, za co zresztą wyrzucono nas z tej agencji – rzekomo bowiem zajmowaliśmy się tym w czasie pracy. Nie było to prawdą, ale bardzo dobrze się stało, że nas stamtąd wyrzucili,