Star Force. Tom 7. Unicestwienie. B.V. Larson

Читать онлайн.
Название Star Force. Tom 7. Unicestwienie
Автор произведения B.V. Larson
Жанр Зарубежная фантастика
Серия
Издательство Зарубежная фантастика
Год выпуска 0
isbn 978-83-65661-64-7



Скачать книгу

się z waszą organizacją?

      – Bo maszyny to zdrajcy. Włączyły tamten pierścień i osuszały wasze oceany. Chyba zdajecie sobie z tego sprawę?

      – Oczywiście. Siłom Gwiezdnym brakuje intelektualnych i technicznych zdolności, by coś takiego osiągnąć.

      Już miałem mu wytknąć, że skoro go wyłączyliśmy, to może właśnie my go uruchomiliśmy, ale się powstrzymałem. Uznałem, że argument nie zadziałałby na naszą korzyść.

      – Maszyny w rzeczywistości nie są z wami w stanie pokoju. Zawarły z wami umowę i trzymają się jej, ale tylko co do litery. Będą regularnie próbowały obejść jej postanowienia i zniszczyć waszą populację, a przy tym będą żądały, żebyście toczyli za nie wojny. Wiele razy wygrywaliśmy z maszynami, w tym również wtedy, gdy wyrządziliśmy wielkie szkody w waszych siłach. Skoro i tak uczestniczycie w tej wojnie, czemu nie staniecie po zwycięskiej stronie?

      – Pańskie argumenty są bardzo przekonujące, pułkowniku. Obawiam się jednak, że muszę odmówić.

      – Ot tak? Nie odpowiada pan przed jakimś komitetem albo czymś takim? Czy nie musi się pan z kimś skonsultować? Jestem zaskoczony, że ma pan niepodzielną władzę nawet w tak istotnych kwestiach.

      – Bo jej nie mam. Nie jako osoba. Ale ustalono już, że prawdopodobnie w którymś momencie złożycie nam tego rodzaju propozycję. Podczas obrad naszej komisji, kilka dni temu, jeszcze przed poproszeniem was o pomoc, postanowiliśmy odrzucić taką ofertę. Dodam, że jednomyślnie.

      Oparłem podbródek na dłoniach. Ciężko się z nimi pertraktowało.

      – Mogę przynajmniej poznać stojącą za tą decyzją argumentację?

      – Oczywiście, choć z góry uprzedzam, że nie jesteśmy zainteresowani apelacją. Decyzja jest ostateczna. Starannie oceniliśmy rozmiar waszej floty i uznaliśmy ją za niedostateczną, aby powstrzymać kolejną falę makrosów.

      – Co z naszą stacją bojową? – zapytałem. – Rozbudowaliśmy ją, a jej umocnienia wytrzymają atak jeszcze silniejszy niż poprzednio.

      – Zgadzam się – powiedział Hoon. – Niestety, to dla nas żadna pomoc i nie zmienia naszych kalkulacji. Stacja bojowa chroni układ Edenu, ale w żaden sposób nie powstrzyma inwazji makrosów na układ Thora.

      Wiedziałem, że ma rację. Używał tego samego argumentu, który usłyszałem od Miklosa kilka dni wcześniej. Wznieśliśmy potężny bastion w kluczowym punkcie, ale nie rozwiązywało to wszystkich naszych problemów. Forteca była nieruchoma. Gdyby walka wywiązała się gdziekolwiek indziej, stacja miała stać się bezużyteczna.

      – W porządku – powiedziałem. – Rozumiem wasze powody. Ale jeśli sprawy się zmienią, jeśli dojdzie do wyraźnej modyfikacji w równowadze sił, mocno sugeruję, abyście jeszcze raz przemyśleli naszą propozycję. Siły Gwiezdne nie chcą znów iść z wami na wojnę. Właśnie dlatego przylecieliśmy, żeby ocalić wam skórę.

      – To dziwne i potencjalnie obraźliwe wyrażenie, ponieważ my nie mamy skóry. Ostatnia część pańskiej wypowiedzi została wykasowana, aby ułatwić jej zrozumienie.

      – Tak się tylko u nas mówi – wyjaśniłem. – Jeśli w najbliższej przyszłości zaobserwujecie zmiany w równowadze sił, chcę, żebyście ponownie rozważyli naszą ofertę. Starannie to przemyślcie.

      – Zawsze tak robimy.

      Rozmowa trwała jeszcze minutę albo dwie, ale najważniejsze kwestie już omówiliśmy. Uratowaliśmy ich świat, ale oni nie byli gotowi do nas dołączyć pomimo faktu, że sojusznicy próbowali ich zabić.

      Do pewnego stopnia pojmowałem ich rozumowanie. Wiedzieli, że są słabi pod względem militarnym, i w rzeczywistości najbardziej chcieli czegoś w rodzaju neutralności. Niestety dla nich, ani Siły Gwiezdne, ani makrosy nie były nastawione na pokój.

      Kryzys wyglądał na zażegnany, przynajmniej tymczasowo. Poszedłem do mesy, aby zjeść pierwszy prawdziwy posiłek od kilku dni. Potem wziąłem prysznic i padłem na łóżko.

      Jakiś czas później dołączyła do mnie Sandra i uprawialiśmy seks, aby uczcić powodzenie misji. Tego dnia sprawy przybrały inny obrót, niż się spodziewałem, a ja byłem z tego zadowolony. Ona również. W jej oczach Marvin i ja staliśmy się bohaterami, robot jeszcze większym ode mnie.

      – Ten robot jest okropnie dziwny – stwierdziła. – W jednej chwili to zdrajca, a w następnej zbawiciel miliardów istot. Naprawdę nie wiem, co o nim myśleć.

      – Cóż, chyba próbujesz go zrozumieć jak człowieka. Tak naprawdę nie jest jednym z nas. To niekoniecznie źle, ale nie wolno o tym zapominać, gdy ma się z nim do czynienia. Jego pobudki są niezbadane. W praktyce należy do swojego własnego gatunku.

      – Kiedy tak o nim mówisz, nachodzi mnie myśl, że powinniśmy go po cichu wyłączyć.

      Spojrzałem na nią z zaskoczeniem. Opierała głowę o moją pierś, a jej oczy spoglądały na mnie poważnie. Widziałem, że mówi serio.

      – Czemu? – zapytałem. – Dopiero co mówiłaś, jaki z niego bohater.

      – Bo czasem tak jest, ale bywa też zły. Pamiętasz, jakie eksperymenty przeprowadzał na Centaurach? Na ich młodych?

      – Staram się o tym nie myśleć.

      – Tak, ja też. Ale coś, co powiedziałeś, dało mi do myślenia: że stanowi swój własny, jednoosobowy gatunek. A przecież nie musi zawsze tak być. Co, jeśli postanowi się rozmnożyć? Skopiować samego siebie? Jeśli powstanie tysiąc Marvinów... albo nawet milion? Jest o wiele inteligentniejszy od nanitów i makrosów. Armia Marvinów mogłaby zabić nas wszystkich, gdyby uznali, że tak będzie najlepiej. Mogliby to zrobić z samej ciekawości. Bo zabawnie byłoby nas pokroić i zobaczyć, co mamy w środku.

      Po tych słowach oboje zamilkliśmy. Parę minut później Sandra zasnęła z głową na mojej piersi. To było przyjemne uczucie, a ja byłem bardzo zmęczony, ale nie potrafiłem się zrelaksować.

      Leżałem tak przez godzinę, wsłuchany w jej cichy, rytmiczny oddech. Myśli nie pozwalały mi zasnąć. Słowa dziewczyny nie dawały mi spokoju.

      Rozdział 10

      Nasze okręty wisiały nad Yale jeszcze przez całe dwa dni. Kapitan Sarin dołączyła do nas ze swoim lotniskowcem, a myśliwce odbywały bezustanne patrole. Byłem pod wrażeniem jej czujności.

      Obserwowaliśmy umieszczony przy dnie pierścień, który Marvin jakimś sposobem wyłączył. Przez pierwszy dzień nerwowo czekaliśmy, aż stanie się coś złego. Jednak do niczego takiego nie doszło i pod koniec drugiego dnia zacząłem mieć pewność, że rozwiązaliśmy problem.

      Oceany w dole uspokoiły się, a chmury burzowe uległy rozproszeniu. Klimat będzie potrzebował lat na powrót do równowagi, jako że planeta straciła około trzech procent swojej masy, co przekładało się na sześć kilometrów głębokości. Na powierzchni pojawił się ląd w miejscach, które wcześniej pokrywał ocean.

      Nowe lądy wyglądały obco. Świeżo odsłonięte dno morskie było białe i skaliste. Tereny układały się w wyspy, którymi upstrzona była teraz powierzchnia Yale. Parowały, pokryte gnijącymi wodorostami oraz martwymi stworzeniami morskimi. Z góry przypominały ostre zęby starożytnego lewiatana, odsłonięte po raz pierwszy od miliarda lat.

      Gdy burze i prądy morskie się uspokoiły, wysłaliśmy sondy, aby zbadały pierścień, który znajdował się trzysta metrów pod powierzchnią. Lecz kiedy przez niego przepłynęły, po drugiej stronie znalazły tylko dno. O ile mogliśmy się zorientować, pierścień został rzeczywiście wyłączony.

      Już