Название | Sklepik z zabawkami |
---|---|
Автор произведения | Marcin Rusnak |
Жанр | Сказки |
Серия | |
Издательство | Сказки |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-7949-234-3 |
Jednak Sander Gecko to była zupełnie inna liga, ten gość naprawdę miał klasę. Trzeba mieć klasę, żeby wysłać w ślad za kimś prawdziwą irlandzką banshee.
Pokój był nieduży, przesiąknięty zapachem grzyba. Sprężyny zapluskwionego materaca dźgały mnie w plecy, a zza ściany cienkiej jak tektura dobiegał szmer czyjegoś telewizora. Za oknem, w świetle samotnej latarni, wiatr szarpał się z bezlistnym drzewem.
Była druga w nocy, ale obudziłem się czujny, gotowy do ucieczki. Choć kładłem się spać w ciemności, teraz przez uchylone drzwi prowadzące do łazienki sączyło się światło, słychać było plusk wody.
Znaleźli mnie, pomyślałem.
W pierwszej chwili spanikowałem – oblał mnie zimny pot, w ustach nagle zrobiło się sucho, strach sparaliżował mięśnie. Jednak szybko wziąłem się w garść: nie po to przez ostatni tydzień tułałem się po podłych motelach, nie po to marzłem pod autobusowymi wiatami i gniotłem się w rozklekotanych greyhoundach, żeby teraz się po prostu poddać.
Usłyszałem coś na kształt melodyjnego szeptu, jakby ktoś w łazience nucił kołysankę. Podniosłem się przy wtórze jęczących sprężyn i chwyciłem kurtkę. Nic, zero reakcji. Zamiast uciekać, założyłem buty. Nawet na moment nie spuszczałem wzroku z uchylonych drzwi. Kurtkę zarzuciłem na grzbiet, cały mój śmieszny dobytek upchnięty miałem po kieszeniach. Tylko koszulka gdzieś wsiąkła, ale to akurat mogłem przeboleć. Byłem gotów do drogi.
Śpiewny szept rozległ się głośniej, a jego żałosny ton złapał mnie za serce. Było w nim coś, co przyciągało, nie pozwalało po prostu uciec. Zamiast wziąć nogi za pas, podszedłem bliżej. Położyłem dłoń na klamce i pchnąłem drzwi.
Pozwólcie, że powtórzę: Sander Gecko miał klasę.
W łazieneczce, wyłożonej popękanymi kaflami, klęczała dziewczyna o skórze białej jak śnieg. Mokra koszula nocna opinała się na jej krągłych piersiach, a rude włosy muskały sterczące sutki. Dziewczyna nuciła pod nosem, a w stojącej obok misce moczyła się moja koszulka ze Strusiem Pędziwiatrem.
Miednica była pełna krwi, koszulka w strzępach, a palce nieznajomej kończyły się szponami ostrymi jak brzytwy.
– Mam dla ciebie wiadomość od pana Gecko, Rivers – powiedziała, podnosząc na mnie swoje obłędne, olbrzymie oczy. – Ta wiadomość brzmi: „Twój czas się skończył”.
Przyznaję, moment nie był najlepszy na zgrywanie żigolaka, ale zawsze miałem słabość do urodziwych dziewcząt.
– Nie wiedziałem, że Gecko ma w zwyczaju przesyłać równie śliczne ostrzeżenia. Inaczej dawno bym mu zalazł za skórę – oznajmiłem.
Uśmiechnęła się szeroko.
– Kto powiedział, że jestem tylko ostrzeżeniem?
Zalśniły pazury, spomiędzy krwistoczerwonych warg błysnęły nienaturalnie ostre zęby.
Wyskoczyliśmy z łazienki jak gryzące się psy; któreś z nas potrąciło miednicę i zakrwawiona woda rozlała się po podłodze. Usiłowałem uciec, zwiększyć dystans, więc korzystałem z każdej broni, jaka wpadła mi w ręce. Rzuciłem w banshee lampką nocną, pchnąłem stojącą przy łóżku szafkę, w akcie desperacji próbowałem nawet wyszarpnąć dywan spod jej stóp. Skończyłem z nosem w podłodze i trzema krwistymi szramami na policzku, zdyszany i upokorzony przez rudowłosą nimfetkę z żyletkami zamiast paznokci.
Banshee siedziała mi na plecach i panowała nad sytuacją.
– Pożegnaj się z życiem, Rivers – wymruczała słodko.
Chwyciła mnie za włosy, poczułem na szyi dotyk lodowatych szponów. Przerażenie przypominało kotwicę, którą ktoś zarzucił w moim żołądku, a teraz postanowił wyciągnąć przez gardło.
I nagle – wybawienie.
– Hej tam! – ryknął zza drzwi wejściowych jakiś tubalny głos. – Co tam się wyrabia?!
Banshee się zawahała i zerknęła w stronę drzwi, a ja skorzystałem z okazji. Szarpnąłem się z całej siły w bok, zrzucona dziewczyna huknęła skronią w telewizor. Brzęknęło szkło, z karminowych ust uleciał jęk. Zaraz poderwałem się na nogi.
Spojrzałem w stronę wyjścia, ale wiedziałem, że nie mam szans tam dotrzeć – po spotkaniu z kineskopem banshee była nieco otumaniona, ale wciąż zabójczo niebezpieczna.
Ktoś załomotał do drzwi, do basu dołączył jakiś rozhisteryzowany sopran.
– Ratunku! – wrzasnąłem, po czym zrobiłem jedyną rzecz, jaka przyszła mi do głowy.
Objąłem głowę rękoma i skoczyłem przez okno.
Nie myślcie sobie, że jestem skończonym kretynem. Doskonale wiedziałem, co robię: pokój był na parterze, okno wisiało metr nad ziemią, a pod nim znajdował się trawnik.
Tyle że jakoś nie wziąłem pod uwagę żaluzji.
Szyba pękła pod naporem ciała, ale zamiast gładko przelecieć na drugą stronę, zaplątałem się w to aluminiowe gówno. Czułem się jak ofiara gigantycznego pająka, schwytana w sieć z plastikowych paciorków i cienkich, trzeszczących blaszek. Odłamki szkła miałem wszędzie – we włosach, za kołnierzem, w rękawach – a gdzieś za moimi plecami banshee zaśmiała się bardzo głośno i bardzo paskudnie.
Do diabła. Nie mogę przecież umrzeć zaplątany w cholerne żaluzje, prawda?
Kopnąłem. Raz, drugi, trzeci. I w końcu trafiłem.
Zachybotałem się jak na hamaku, usłyszałem stłumiony jęk, trzask pękających sznurków, zgrzyt wyginanego aluminium, wreszcie huk wyłamywanych drzwi. Nagle leżałem w trawie, pokaleczony, ale wolny. Moment później byłem już na nogach i zwiewałem co tchu, zostawiając za plecami wrzaski dwóch anonimowych gości, którym zawdzięczałem życie i którzy stanęli teraz twarzą w twarz z rudowłosym pandemonium.
Życie nas nie rozpieszcza, no nie?
Wypadłem na parking. Co teraz? Szukać pomocy w recepcji? Bez sensu, kobold w mundurku MotorInn na widok banshee tylko narobiłby w gatki. Mógłbym włamać się do któregoś samochodu, ale nie umiałem odpalić wozu na styk. Co robić, co robić…
Hałas z drugiej strony motelu ucichł. Wiedziałem, że nie mam dużo czasu. I kiedy mój wzrok padł na stojący w cieniu kontener na śmieci, podjąłem decyzję. Ukryłem się w środku w ostatniej chwili. Odór śmieci pchał mi się do nosa i wdzierał pod ubranie. Jednak nie odważyłem się nawet jęknąć – z zewnątrz docierało niespieszne klaskanie bosych stóp na asfalcie.
Kroki zbliżyły się, zatrzymały. Wiedziałem, że jeśli choćby drgnę…
Poczułem, jak coś porusza się w kieszeni mojej kurtki. Omal nie podskoczyłem, ledwo powstrzymałem cisnące się na usta przekleństwo.
Cholerna komórka! Ale sobie ktoś wybrał moment!
Wstrzymałem oddech, zacisnąłem szczelnie oczy. Nie ma mnie tu, powtarzałem w duchu. Nie ma mnie. Nie czujesz zapachu mojej krwi. Nie słyszysz, jak przełączona na tryb wibracji motorola fury próbuje wyrwać się z mojej kieszeni. Nie widzisz, że ten śmietnik to doskonała kryjówka dla pozbawionego wyobraźni desperata.
Nie ma mnie tutaj.
Odejdź.
Kiedy znowu usłyszałem jej kroki – to upiorne klaskanie drobnych stóp o chłodny asfalt – zrozumiałem, że banshee się oddala.
W tej samej chwili zemdlałem.
Obudziłem