Название | Sklepik z zabawkami |
---|---|
Автор произведения | Marcin Rusnak |
Жанр | Сказки |
Серия | |
Издательство | Сказки |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-7949-234-3 |
Kawka zaatakował ten mój biedny, osamotniony oddział i oczywiście zniszczył go przy pierwszym rzucie. Jednak zamiast zgodnie z zasadami przesunąć część wojska na podbite terytorium, pozostawił je puste.
– Dokładnie to zrobili. Zniszczyli nas. Zmiażdżyli całą infrastrukturę, zamordowali setki tysięcy albo i miliony ludzi, zamienili część kraju w pustynię popiołów i zgliszczy. To miało być ostrzeżenie dla NATO coraz odważniej poczynającego sobie w Azji Wschodniej. Nie zadzierajcie z nami, powiedzieli, bo zgnieciemy was jak robaka. Tak jak Polskę. W ciągu kwadransa. Bez znaczenia okazały się wszystkie nasze sojusze, przynależność do Paktu, zapewnienia pomocy. Nastąpił masowy exodus na zachód, w odpowiedzi na co Niemcy, Czechy i Słowacja oczywiście zamknęły granice. Później granice zamknęli też Litwini, Ukraińcy i Białorusini, na Bałtyku ustawiono blokady morskie. Nikt nie chciał trzydziestu milionów uchodźców. Rozpętała się chaotyczna wojna domowa, w której każdy walczył z każdym.
Znowu zacisnął dłoń na wisiorku z mirrą. Usłyszałem, jak pociąga nosem i po raz pierwszy pomyślałem, że może jednak mam szczęście. Ja nie pamiętałem czasu sprzed Wojny i nie bolała mnie tak strasznie świadomość, co straciliśmy.
– Robert chorował na astmę – wyjaśnił Kawka, choć o nic nie pytałem. – Po zamknięciu granic dostęp do lekarstw stał się bardzo trudny. Wtedy jeszcze nie rozwinęła się uprawa maku i konopi, narkotyków nie przemycano na taką skalę. Teraz zdołałbym pewnie przekupić szmuglerów, żeby załatwili inhalatory i lekarstwa… ale wtedy? Próbowałem wszystkiego. Mirra pomagała… przez jakiś czas.
Zapadła cisza. Lampki zaczęły przygasać, ale nie byłem pewien, czy powinienem je na nowo nakręcić. Nie wiedziałem, czy chcę zobaczyć, jak pan Kawka płacze.
– Czemu nie mieliśmy… – zacząłem. – Skoro Rosja nie zaatakowała innych krajów, musiały być jakoś chronione. Czemu my nie byliśmy?
– Byliśmy – odparł pan Kawka, a w jego głosie pojawiła się nagle jakaś twarda, nienawistna nuta. – Mieliśmy zaawansowany system ochrony przed rakietami balistycznymi. Nazywał się „Cyfrowy Orzeł”. Gdyby działał prawidłowo, do celu dotarłoby nie więcej niż trzydzieści procent pocisków, a Polska, choć zraniona, mogłaby się podnieść.
– Więc co się stało?
– System nie zadziałał.
– Dlaczego?
Kawka zawahał się. W pomieszczeniu było już tak ciemno, że widziałem tylko zarys jego sylwetki i kontur twarzy. Czułem zapach tytoniu, który wcześniej palił, i wyobrażałem sobie zbielałe palce zaciśnięte na buteleczce z mirrą.
– A skąd ja miałbym niby wiedzieć? – powiedział.
Za długo zwlekał z tą odpowiedzią. Zrozumiałem, że nie mówi mi wszystkiego, ale nie zamierzałem naciskać.
Posiedzieliśmy jeszcze jakiś czas w milczeniu, po czym pan Kawka wstał, nakręcił jedną lampkę i złożyliśmy grę do kartonowego pudełka.
Dopiero na zewnątrz przypomniałem sobie, że nie zapytałem go o Czarnego Ogara, ale teraz wydawało się to jakieś błahe, mało istotne. Natomiast zasypiając, myślałem o buteleczce z mirrą na szyi sklepikarza. Pastor Ebner w niedzielę wypadającą najbliżej Trzech Króli zawsze przypominał nam część Ewangelii, w której Kacper, Melchior i Baltazar przybywają do maleńkiego Chrystusa z darami złota, kadzidła i mirry.
Baltazar. I mirra.
To wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że Baltazar Kawka to wcale nie musi być prawdziwe nazwisko mojego pracodawcy.
Dni płynęły jak woda w Odrze, na pozór niespiesznie, kryjąc wartki nurt przemijających chwil pod gładką taflą monotonii. Tylko słońce zdradzało rychłe nadejście jesieni: dłużej zwlekało z każdym kolejnym wschodem i nieco wcześniej udawało się na zasłużony odpoczynek. Później zjawił się wrzesień – niepostrzeżenie, jakby skradał się już od dawna na palcach, by w końcu rozgościć się na całego, barwiąc czerwienią liście drzew, ciskając na ziemię żołędzie i rozsiewając wokół zapach jabłek, wilgotnej ziemi i dymu ognisk.
Pracowałem, zarabiałem pieniądze i kompletnie zapomniałem o wizycie Czarnego Ogara w sklepie Kawki.
Aż do nocy, kiedy usłyszałem ten huk.
Ocknąłem się po północy, nagle rozbudzony i czujny. Wokół panowała cisza, tylko z pokoju na dole dobiegało chrapanie Papy. Przez wypaczone okno wpadało rześkie powietrze, więc opatuliłem się lepiej i przewróciłem na bok z nadzieją, że szybko z powrotem zasnę.
Wtedy właśnie rozległ się ten huk. Grzmotnęło gdzieś na dole – mieszkamy na drugim piętrze – mocno, że aż szyby w oknach zadrżały. Ze strachu przestałem nawet oddychać. Urwało się też chrapanie taty. Huk poniósł się echem między surowymi murami bloków i zrujnowanych kamienic, po czym ucichł. Czekałem w bezruchu na ciąg dalszy, otulony w gęsty mrok niby w gruby koc. Jednak ciąg dalszy nie nadszedł. Żadnych więcej hałasów, żadnych głosów – nic. Wkrótce ojciec znowu zaczął chrapać.
Następnego ranka w drzwiach rozsypującej się rudery na Stawowej znaleziono martwego Czarnego Ogara. Jeszcze zanim poszedłem mu się przyjrzeć, wiedziałem, że to ten sam mężczyzna, którego wcześniej widziałem u Kawki.
Przez kolejne dwa dni sklepikarz był milczący. Błądził gdzieś myślami, nieświadomie chyba bawiąc się zawieszonym na szyi wisiorkiem z mirrą. Wzrok miał wtedy nieobecny i czasem mamrotał pod nosem, cichutko, na granicy słyszalności.
Raz próbowałem poruszyć temat trupa znalezionego w sąsiedztwie, ale odpowiedź otrzymałem mało satysfakcjonującą.
– Wszyscy umierają – powiedział wtedy Kawka i pospiesznie znalazł mi coś do załatwienia poza sklepem.
Wiedziałem, że coś ukrywa, ale nie zamierzałem naciskać. Nigdzie indziej nie dostałbym takich pieniędzy, nie mówiąc o takiej pracy. Zwyciężyło wyrachowanie, ciekawość musiała obejść się smakiem.
Pod koniec drugiego dnia po tym, jak znaleziono martwego Czarnego Ogara, Kawka poprosił mnie na zaplecze sklepu.
– Chcę, żebyś coś jeszcze dzisiaj dla mnie zrobił – powiedział, wręczając mi paczuszkę owiniętą w gruby szary papier. – Jest człowiek, któremu musisz to dostarczyć.
– Co to takiego?
– Przesyłka. To wszystko, co musisz wiedzieć – odparł Kawka, nietypowo jak na siebie tajemniczy. – Odbiorca nazywa się Karol Bontarski. Mieszka na Kochanowskiego, na domu jest tabliczka z numerem trzydzieści dwa A. Wiesz, gdzie to jest?
– Wiem, ale to kawał drogi, a ja…
– Zaraz kończysz, zdaję sobie z tego sprawę. Ale to nie może czekać. Zapłacę ci dodatkowo… dwa złote. Co ty na to, Tadeuszu?
O ile wcześniej miałem pewne podejrzenia, o tyle teraz sprawa zaczęła naprawdę mocno śmierdzieć. Dwa złote za głupi spacer na Kochanowskiego i z powrotem? Zawodowy kurier policzyłby sobie niewiele więcej.
– Proszę pana, co tu się dzieje? – zapytałem lekko łamiącym się głosem. – Co takiego jest w tym pakunku?
– Nie twoja sprawa – rzekł, po raz pierwszy odkąd go poznałem, okazując zniecierpliwienie. – Weźmiesz tę przesyłkę czy nie? Jeśli nie, jestem pewien, że któryś z twoich kolegów chętnie cię wyręczy.
Zważyłem pakunek w dłoni. Miał rozmiar niedużej książki, ważył z pół kilo. Pod papierem dało się wyczuć gładką fakturę metalu. Błądząc