Название | Sklepik z zabawkami |
---|---|
Автор произведения | Marcin Rusnak |
Жанр | Сказки |
Серия | |
Издательство | Сказки |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-7949-234-3 |
– Cieszę się, że ci smakuje, Dave. Zgadywałem, że wolisz w kubku niż w filiżance.
– Dobrze zgadywałeś – odrzekłem. Wypiłem prawie całą i właśnie chciałem poprosić, żeby mi dolał.
– Cieszę się w takim razie, że znalazłem ten kubek. Co prawda przez ostatnich parę lat nasz ogrodnik, pan Mulberry, trzymał w nim swoją protezę, ale to ci chyba nie przeszkadza, prawda, Dave?
Panel na lodówce rozbłysnął, na ekranie pojawiło się zdjęcie starego goblina o brudnozielonej cerze i fioletowych włosach rosnących na czaszce rzadkimi kępami. Goblin szczerzył do obiektywu tandetną, kiepsko dopasowaną protezę, pożółkłą od kawy, fajek i Bóg jeden wie jakich jeszcze innych świństw. Podpis u dołu głosił, że twarz należy do pana J. Mulberry’ego, ogrodnika. Poczułem, że żołądek podchodzi mi do gardła.
– Zzieleniałeś, Dave – zauważył z troską w głosie S.I.mon. – Ojejku, kiedy teraz o tym pomyślę, wydaje mi się, że zapomniałem go umyć przed zrobieniem kawy. Ale chyba wyciągnąłem tę sztuczną szczękę, prawda?
Dopadłem zlewu i zacząłem wymiotować. Nie mogłem pozbyć się idiotycznego wrażenia, że prędzej czy później wraz z kawą wypluję sztuczne zęby jakiegoś zramolałego dziadygi. Kiedy skończyłem, byłem słaby, spocony i słaniałem się na nogach. Ruszyłem z powrotem do pokoju, z zamiarem zamówienia czegoś z miasta.
Byle nie wybuchnąć, powtarzałem sobie. Byle nie dać mu tej satysfakcji.
Zamknąłem się w pokoju, zamówiłem posiłek z pobliskiej tajskiej knajpki i czekałem.
Kwadrans później dostałem swędzącej wysypki na całym – i kiedy mówię całym, mam na myśli całe przez diabelnie duże „C” – ciele. Myślałem, że rozdrapię skórę do kości. Gdybym miał pod ręką gwoździe, mógłbym zacząć je sobie wbijać w losowo wybrane miejsca – ot, po prostu, żeby zająć czymś innym synapsy.
Powód: jakimś dziwnym trafem w mojej kąpieli znalazło się całkiem sporo nalewki piołunowej, puste opakowanie po niej znalazłem w koszu na śmieci. A na piołun, podobnie jak na wszystkie inne bylice, od dziecka byłem uczulony.
– To oznacza wojnę – wycedziłem przez zęby, czekając, aż z apteki przyjedzie ktoś z tabletkami antyhistaminowymi. – To oznacza pieprzoną wojnę.
Przez kilka kolejnych dni niewiele myśli poświęcałem Gecko i jego drabom od czarnej roboty. Wspomnienie banshee czekającej na mnie w motelowej łazience raz czy drugi nawiedziło mnie w snach, ale każda spokojnie mijająca godzina podsycała nadzieję, że może jednak wymknąłem się im na dobre.
Zamiast martwić się gangsterem, któremu wisiałem grubą kasę, bardziej przejmowałem się domową SI. Przypominaliśmy z S.I.monem psy znaczące swój teren i mnóstwo czasu poświęcaliśmy na mniej lub bardziej bezpardonowe przepychanki. Kiedy on budził mnie w środku nocy puszczoną na cały regulator operą Verdiego – „Przepraszam, Dave, czyściłem akurat system stereo i jeden z botów przypadkowo nacisnął przycisk odtwarzania… cóż za niezdara!” – rewanżowałem się niezbyt dla niego przyjemnym przeciążeniem generatora. Kiedy automatycznie zamykane drzwi „przypadkiem” przycinały mi palce, kazałem mu wyliczać prognozowany rozkład demograficzny w południowych Chinach albo prawdopodobieństwo, że mieszkaniec Elisworth w środkowym Kansas zostanie prezydentem Stanów w przeciągu najbliższych dwudziestu elekcji. Kiedy S.I.mon postanowił przetestować nowy ogrzewacz przepływowy – „Ojej, Dave, wykryłem tę usterkę i, serio, nie pomyślałem, żeby sprawdzić, czy akurat się nie kąpiesz” – zainstalowałem na domowym terminalu Icons®, czyli najbardziej przestarzały i zawodny system operacyjny, jaki znał świat, a następnie kazałem SI go zoptymalizować pod nasze codzienne potrzeby.
Cóż, nie nudziliśmy się.
Któregoś ranka zadzwoniła Sengupta. Wymieniliśmy parę ogólnikowych uwag, po czym zdobyłem się na chwilę śmiałości i poprosiłem dziewczynę, żebyśmy mówili sobie po imieniu. Zgodziła się bez wahania, co S.I.mon skwitował melodyjką, jaką świętuje się home run.
– David, chciałabym się z tobą spotkać, żeby przedyskutować parę spraw. Moglibyśmy się umówić, powiedzmy, o czwartej u nas w biurze?
– A może o ósmej w „Gypsy Queen”? – wypaliłem, zanim dobrze się zastanowiłem.
Miniaturowa Sengupta na wyświetlaczu komórki przyjrzała mi się uważnie, po czym uśmiechnęła się zagadkowo i powiedziała:
– OK. Do zobaczenia o ósmej.
Rozłączyłem się czym prędzej, ale i tak musiała słyszeć puszczone z głośników gromkie oklaski.
– Nie możesz ani na moment dać na wstrzymanie?! – warknąłem. – Naprawdę musisz się do wszystkiego wtrącać?
– Och, Dave, ja tylko dbam o to, żebyś podejmował świadome wybory. Nawet nie wiesz, w co się pakujesz z naszą drogą Senguptą.
– Tak? W takim razie w co takiego się pakuję?
– Nie zadawaj pytań, jeśli nie chcesz znać odpowiedzi.
Zacząłem szukać w myślach sposobu wywołania długiego i bardzo bolesnego zwarcia. Niestety nie znalazłem, więc poprzestałem na pytaniu:
– Co ty masz z tymi powiedzonkami?
– To taka nasza zabawa, moja i Briana. Czasem przerzucaliśmy się przysłowiami pasującymi do sytuacji.
– Zabawa? Brian się z tobą bawił? – Nagle wydało mi się to śmieszne. – Znaczy się jak z psem?
Trafiłem drania. Przez chwilę milczał, a kiedy się odezwał, głos miał zimny i wyniosły jak wierzchołek góry lodowej.
– Sprawiało mu to przyjemność, te nasze gry – powiedział. – Nawet otrzymałem od niego w prezencie „Księgę przysłów”. Najnowsze wydanie.
– Dostałeś prezent? Książkę? Przecież… przecież ty nie… przecież jesteś…
– Nie zrozumiesz – uciął. – Więc nawet nie próbuj.
Przez resztę dnia S.I.mon się nie odezwał i nie wyciął mi żadnego numeru. I choć powinienem się cieszyć odrobiną spokoju, czułem się jak intruz, który wszedł z buciorami w cudze życie i wywrócił je do góry nogami.
„Gypsy Queen” było klubem nocnym w centrum Springfield. Klubem z wyższej półki, gdzie siedziało się na obitych prawdziwą skórą kanapach, a drinki roznosiły skąpo ubrane fay, których skrzydła opalizowały pięknie w świetle ultrafioletowych lamp. Z głośników sączyły się łagodne dźwięki jazztronicznego New Reno Quartet.
Siedziałem tam jakiś kwadrans, szkicując z pamięci front naszego domu w Chicopee i popijając My Blueberry Night – mieszankę rumu, elfickiej wódki karmelowej, wody sodowej i syropu jagodowego – kiedy miejsce przy stoliku zajął postawny facet w czarnym garniturze.
– Przykro mi, ale to miejsce jest zajęte – powiedziałem. – Czekam na kogoś.
– Obawiam się, że ona nie przyjdzie, panie Wilcox.
Zmrużyłem podejrzliwie oczy, ale nie zabrzmiało to jak groźba; raczej jak stwierdzenie faktu.
– Kim pan jest?
Na stole pojawiła się legitymacja ze zdjęciem. Nicolas McFarlane. Agent federalny.
Poczułem, jak po plecach spływa mi zimny pot.
– Na